wtorek, 31 grudnia 2013

Podsumowanie roku 2013

Ostatnio podczas jednego z nocnych karmień rozmyślałam nad początkiem 2013 roku. Nieświadomie zaczęłam robić w głowie posumowanie roku. Pomyślałam że nadszedł czas na przelanie tych myśli na bloga.

Samiuteńki początek 2013 roku nie był dla mnie, a właściwie dla Nas zbyt dobry. Trochę kłótni, ciężkie rozmowy, ważne decyzje do podjęcia...
Jeszcze trochę, jeszcze odrobinkę, a nie bylibyśmy z M. razem. Jeszcze troszkę, jeszcze troszeczkę i bym odeszła.
Nie będę tu wchodzić w szczegóły. Po prostu czasem dzieje się tak, że człowiek nie wytrzymuje. Coś w człowieku pęka i nawet jeżeli kocha drugą osobę do szaleństwa, nad życie, to nie może z tą osobą zostać jeżeli nie zostaną podjęte pewne kroki, jeżeli coś się po prostu nie zmieni...

Na szczęście M. wybrał walkę o Nas.
Pewna rozmowa, długa i ciężka rozmowa... dzięki której zobaczyłam jak bardzo mnie kocha. Zostałam. I całe szczęście że zostałam. Wszystko się poukładało... i to bardzo!

Na wiosnę mieliśmy się zacząć starać o dziecko. No i 10 marca zaczęliśmy. M. przejął inicjatywę i... jak się później okazało: udało nam się za pierwszym razem! Zaszłam w ciążę. Byliśmy bardzo szczęśliwi!

W czerwcu, dokładnie 21.06 wzięliśmy ślub, a 27.06 odbył się nasz drugi ślub - na Festiwalu w Wolinie. Były to dwa z trzech najwspanialszych dni w moim życiu.

W sumie... większość 2013 roku minęła nam na wyczekiwaniu naszego wspaniałego Synka.
No i się doczekaliśmy!
29.11 przyszedł na świat nasz kochany Synek - Jaruś. Spełniło się nasze marzenie. Dzień porodu był trzecim  najwspanialszym dniem w moim życiu. Zakochałam się w naszym Synku od razu! Byłam i jestem najszczęśliwszą kobietą na świecie. Jestem totalnie, totalnie zakochana. Nie da się tego opisać. No po prostu się nie da...
W 2013 to także moje pierwsze kroki na drodze macierzyństwa. Kilka ciężkich chwil w szpitalu, ale jakoś to przetrwaliśmy. Pierwsze przewijanie i ubieranie, radość z pierwszej kupy, początki karmienia piersią, pierwszy spacer...


I tak sobie teraz myślę...
To był na prawdę udany rok. Bardzo udany rok! Z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że był to NAJLEPSZY ROK W MOIM ŻYCIU!!! Mam wspaniałego Męża i równie wspaniałego Syna. Kocham ich i będę kochała z całych sił do końca moich dni. Jestem bardzo szczęśliwa!!!

Ale... gdyby na początku roku M. podjął inną decyzję, to WSZYSTKO potoczyłoby się inaczej. Zupełnie inaczej. I ta myśl mnie przeraża. Jak dobrze że właśnie tak się wszystko potoczyło.
...
Od 2014 nie wymagam wiele. Mam już wszystko. Chcę aby nowy rok był po prostu spokojny i szczęśliwy. Tyle.

A Wam moje Kochane życzę aby 2014 był dla Was równie szczęśliwy jak 2013 dla mnie. Spełnienia marzeń, realizacji wszystkich planów, oby ten rok był właśnie taki jaki byście chciały aby był!
Ściskam mocno!!!

PS. W niedziele (29.12) Leluś skończył miesiąc. Wczoraj zauważyłam, że Juniorek przewraca się z brzucha na plecy. Myślałam że to przypadek, ale nie... On zrobił to przy mnie już z 10 razy. Jestem w szoku. Myślałam że to nastąpi nieco później, a nie już na samym począteczku drugiego miesiąca... Jestem totalnie w szoku.
Zauważyłam też, że już od jakiegoś czasu Mały się uśmiecha, wydaje mi się, że świadomie.
Dodatkowo dzisiaj zauważyłam, że dwa dni temu się nie myliłam - Jaruś płacze prawdziwymi łzami.
Wydaje także pojedyncze dziecięce dźwięki typu "gu", "ee". Bo to że wodzi wzrokiem za przedmiotami, czerpie radość z pozytywki itd to zauważyłam już jakiś czas temu. Nasz Syn jest NIESAMOWITY!!!! 

środa, 25 grudnia 2013

Wesołych Świąt (chwila relaksu dla mamy)

Troszkę późnawo, bo już po wigilii, ale... lepiej późno niż wcale.
Chciałam Wam życzyć Wesołych Świąt i Szczęśliwego Nowego Roku. Wspaniałych chwil w rodzinnym gronie, wymarzonych prezentów i szampańskiej imprezy sylwestrowej!!!!

A u nas...
U nas rodzinnie. Świątecznie.
Tatulek poszedł z synkiem na spacer.
A mama ma chwilę relaksu dla siebie.
Cudownieee! Wielbię święta :)

Jem właśnie obiad i mam kilka minut na spokojne postukanie w klawiaturę (bez czepiako-małpeczki na rękach). Później położę się spać. Achhh!!! [Dziękuję Kochanie że tak ochoczo zabierasz naszego Synka na spacer i dbasz o to abym miała chwilkę dla siebie. Doceniam to, że widzisz ile pracy wymaga zajmowanie się Maluchem i pomagasz mi w tym.]

A co do życia z Juniorkiem.
Jak już pisałam: zaczynamy się lepiej poznawać.
Codziennie odkrywamy coś nowego.

Największym problemem było to, że Lelek zasypiał przy cycu.
Nic nie było go w stanie uspokoić i uśpić.
Dzisiaj odkryłam jak sobie z tym radzić.
Po prostu gdy Leluś jest zmęczony - wykona dwa ziewnięcia
trzeba mu podać smoczek, ułożyć do spania i "odciąć od bodźców" czyli
osłonić lub odejść w spokojne miejsce. Wtedy zasypia.
Jeżeli się przegapi dwa, maksymalnie trzy ziewnięcia wtedy włącza się syrena,
a wtedy to już nic nie pomoże. Nic prócz cyca.

Także... może i początki są ciężkie. W niektórych przypadkach nawet cholernie ciężkie...
Ale za to JAKĄ satysfakcje daje to poznawanie i odkrywanie własnego dziecka i jego upodobań :-)

Baj de łej. Po Wigilii mam pewne przemyślenia:
- Na razie koniec z jeżdżeniem do kogoś z Małym (nawet jeśli jest to babcia). Koniec dopóki na prawdę się nie ogarniemy, w sensie lepiej nie poznamy naszego Synka. Dlaczego tak? Bo u teściowej strasznie się męczyłam - Mały płakał, każdy obserwował każdy mój ruch, nasłuchałam się wielu porad, tymczasem Lelek był po prostu zmęczony, było mu zimno (w porównaniu do naszego domu u teściowej było jak w chłodni), dodatkowo Jaruś miał za dużo wrażeń jak na jeden dzień - musiał się uspokajać cycem, no i złapała go kolka (po raz setny musiałam zapewniać, że nie piłam kawy zbożowej, nie jadłam też nic takiego, co by Małego wzdęło, po prostu nasz mały rekin/dinozaur tak łapczywie je i łapie pierś, że zasysa sporo powietrza).
- W moim przypadku życzenia są zbędne, bo ja mam już wszystko co najważniejsze. Jedynie (najlepiej wieczne) zdrowie dla synka i męża by się przydało. Nic więcej nie potrzebuje!
- To były chyba pierwsze Święta w które... byłam głodna! Ja! W Święta! A to wszystko przez dietę dla karmiących. Ale w sumie po cukrzycowej diecie jakoś się przyzwyczaiłam do ograniczeń. Mogę jeść sernik, a to już jak dla mnie na prawdę duża rozkosz :-)

(Nasza choinka w 2014 roku :))

Dobra, uciekam drzemać, bo nie wiem kiedy moi mężczyźni wrócą... Może czeka mnie godzina, a może piętnaście minut snu...

Buziaki i uściski!

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Pierwszy rodzinny spacer

Robi się coraz lepiej. Kolki się uspokoiły, 
wygląda na to, że powoli cykl dnia się normuje.
Lepiej się poznajemy z Jarusiem.
Żółtaczka niestety nadal jest,
badanie moczu po świętach.
Nadal muszę uważać na pierś,
bo podobno zatory lubią wracać.
No ale ogólnie jest lepiej...

A oto zdjęcia z wczoraj (22.12.2013) - Nasz pierwszy rodzinny spacer:



piątek, 20 grudnia 2013

Ufff.

Bilirubina spada. Ufff...
Nie jest cudownie niska, ale jest niższa.
Niższa niż ostatnio. Było 16, jest 11.
Nadal naświetlanie w oknie,
nadal trzeba trzymać rękę na pulsie.
Ale grunt że spada, grunt że do szpitala nie idziemy :-)

Jaruś właśnie leży na brzuszku...
Ma takie zalecenie: musi leżeć na brzuszku jak najdłużej.
Niestety płacze. Nie mogę... Nie wytrzymam. Biorę na ręce.

No i uspokajanie od nowa...
A powinnam wieszać pranie,
bo ostatnio Leluś zalał prawie wszystko...
No ale nic... Do akcji wkracza cyc i przyjaciele...


Przed nami jeszcze jedno badanie.
Przedłużająca się żółtaczka może prowadzić do infekcji dróg moczowych.
Także dziś rano polowałam na siuśki Syna.
Upolowałam, za drugim razem, ale upolowałam.
Niestety M. nie zdążył zawieść próbki, bo mieliśmy złą informacje o godzinie do której należy donieść.
No nic - w poniedziałek powtórka z rozrywki...
Znów proszę Was o trzymanie kciuków...
Oby nic nie było. Nawet nie wiem, nie chce wiedzieć "co jeśli...?". 



PS. Właśnie... Jaruś dorobił się już kilku ksyw. Nazywamy go m.in: Jarusiński, Jarecki, Lelek, Leluś (od płaczu: "lee-lee-lee"), Mińciu, Miniuś (M. zaczął tak mówić, genezy powstania nie pamiętam), Juniorek, Mały, Ciapulek, Myszolek (czasem robi takie minki jak jedna myszka z kreskówki :3).

Oto nasz mały Wiking:

A jak Wy nazywacie swoje pociechy? :-)

środa, 18 grudnia 2013

Kolki.

Mały jest dopiero niecałe 3 tygodnie na świecie,
a przeszliśmy już wiele: szpital i tą całą żółtaczkę
(jutro pobieranie krwi i wynik bilirubiny),
pęknięcie sutka (nadal z nim walczę),
zator w piersi (już zażegnany, na szczęście).
A teraz znowu COŚ. Mianowicie: KOLKI.

Już w szpitalu złapał pierwszą kolkę:
wtedy coś zjadłam, nieświadomie.
Teraz kolki dopadają go non stop.
Kiepsko odbija, dużo i łapczywie je,
do tego niedojrzałość układu pokarmowego.
Przepis na kolki gotowy.

Mam dwie nocki z głowy.
Wczoraj późnym wieczorem mąż zastał mnie
siedzącą na łóżku z Jarusiem na rękach.
Po prostu bałam się go odłożyć.
Bałam się że znów uleje, że znów się rozpłacze,
że znów nie pośpi i do kolki dojdzie zmęczenie.
Także siedziałam jak sierotka_marysia,
żeby tylko Maluch się troszkę wyspał.
...
Dziś też Mały płacze, śpi parę minut i się budzi,
ulewa... W sumie to chlusta, a nie ulewał.
Przebierałam go chyba z pięć razy.
Było widać że się męczy :-(
Rurka Windy poszła w ruch.
Ulżyło. I to jak!
Szczegóły zostawię dla siebie,
bo to nic przyjemnego.

Mimo wszystko poszliśmy na spacer. Spał.
Niestety spacer krótki, bo wiedziałam że jak ulał,
to wcześniej rozlegnie się alarm że chce jeść.
Tak też było. Pod samym domem, gdy wnosiłam zakupy.
Alarm na całą dzielnicę - wszyscy muszą wiedzieć,
że Jaruś wrócił ze spaceru i jest głodny.

Po powrocie powtórka z rozrywki:
ulewanie, brak snu, prężenie ciałka.
Z pomocą przyszły kropelki:
Infacol i BioGaja.
Na razie się nie wypowiadam,
nie chcę chwalić dnia przed zachodem słońca...

(drzemka na mamie...)

Jakie mam przemyślenia po dzisiejszym dniu?
Wszystko co sobie zaplanowałam w czasie ciąży szlag trafił.
Życie z Maleństwem weryfikuje plany.
Kij z tym czy Maluch przyzwyczai się do zasypiania na mnie,
czy przywiąże się do smoczka, czy będzie chciał spać ze mną w łóżku...
Najważniejsze żeby mu było dobrze tu i teraz.
Najważniejsze żeby przynieść mu ulgę w cierpieniach.
No i ważne żeby dał mamie pospać chociaż godzinkę,
co by mama miała siłę na kolejne dni...




wtorek, 17 grudnia 2013

Pierwszy spacer

Pierwszy spacer mamy za sobą.
Co prawda spacer do przychodni,
ale zawsze spacer.

Było trochę obaw: czy nie za daleko,
czy nie za długo, czy Waćpan się nie rozpłacze.
Miałam wizję Syna drącego się na cały głos,
oraz matki biegnącej, wręcz falującej za wózkiem,
żeby tylko jak najszybciej do domu...

Na szczęście Jaruś ślicznie spał.
Spał zarówno w drodze do, jak i z przychodni.





A w przychodni...
Jeśli chodzi o żółtaczkę:
nic konkretnego tylko przypuszczenia że jest lepiej
oraz skierowanie na badania: w piątek zobaczymy...
Dodatkowo informacje o szczepieniach i badaniu,
oraz zważenie: 4080 :) Przybiera pięknie!

Na powrocie zajrzeliśmy do sklepu i do apteki.
Jak fajnie było w końcu gdzieś wyjść.
[w końcu za mną 11 dni szpitala,
a później areszt domowy z powodu cyca].
A jaka byłam dumna prowadząc wózek,
a w nim moją najsłodszą, najkochańszą istotę!
Aż chciało mi się płakać ze wzruszenia (hormony to złooo!).


Abstrachując...
Takie moje małe pytanie do Was:
Co myślicie na temat szczepionek skojarzonych?
Lepsze czy gorsze od tych standardowych?
A może równie dobre ale drogie i nie ma sensu o nich myśleć?

Pozdrawiamy cieplutko :)

PS. Tak, czerwony wózek dla chłopca. W sumie to gondola...

poniedziałek, 16 grudnia 2013

Po weekendowo

To był kiepski weekend.
Bardzo kiepski.

M. więcej nie było niż był, bo: praca, oraz impreza (wigilia połączona z pępkowym), później odchorowywanie imprezy (a, brak mi słów...) i w ten oto sposób cały weekend byłam zdana tylko i wyłącznie na siebie. A nadal walczę z piersią. Było ciężko.
Dodatkowo moja własna, osobista, prywatna mama się na mnie obraziła. Obraziła się za to, że zwróciłam jej uwagę, że niektóre porady są zbędne, bo dotyczą rzeczy oczywistych, oraz że mam swój rozumek. Dodałam też, że jak nadal wszyscy będą mówili mi co mam robić to zwariuje. No i foch. Obraza majestatu. Przykro mi jak nie wiem co.

A jak Wam minął łikend? Mam nadzieję że lepiej niż mi...

Jutro jedziemy do przychodni na wizytę do pani dr. Zobaczymy co powie. Jeżeli uzna, że Jaruś nie jest już tak żółty, to badanie zrobimy trochę później niż zamierzaliśmy żeby tak ciągle nie kłuć Malucha. Zobaczymy...
Jeżeli pogoda pozwoli, to do przychodni wybierzemy się na pieszo :-) Będzie to pierwszy taki prawdziwy wózkowy spacer!!! 

Acha!!! Wybaczcie że ostatnio nie komentuję u Was zbyt często. Po prostu nie mam takiej możliwości. Ale czytam o tym co u Was regularnie. Na komentowanie nie starcza mi już czasu, no i brakuje mi rączek żeby odpisać bo zazwyczaj czytam trzymając Jareckiego na rękach ;)

piątek, 13 grudnia 2013

Poród

Akcja szpital odwołana.
Nie wiem kto namieszał:
pani dr. z przychodni, czy lekarka ze szpitala.
Nie wiem kto ma racje, ale na razie czekamy.
Jaruś dostał szanse na dojście do siebie w domu.
Lekarka uznała że jest silny, zdrowy, donoszony,
świetnie przybiera na wadze, żółty jest,
ale to nie jest na pewno taki wynik jak ten z laboratorium.
Zrobiła pomiar swoim aparatem i faktycznie wynik był niższy.
Uznała że wzrost może być wynikiem odstawienia od lamp
i za jakiś czas bilirubina sama powinna zacząć spadać.
We wtorek kolejne badanie i wtedy zobaczymy...
Trzymajcie we wtorek kciuki!!!

A teraz o porodzie...
W środę 27 listopada trafiłam do szpitala ponieważ powikłania jakie miałam czyli cukrzyca, niedoczynność tarczycy i nadciśnienie są wskazaniem do hospitalizacji i wcześniejszego rozwiązania ciąży.
Wykonano badania. Na wieczornym obchodzie uznano, że następnego dnia (był to akurat termin z usg) zostanie podjęta pierwsza próba wywołania porodu. Tak też się stało.
O 9:40 założono mi cewnik Foleya (tzw balonik), który ma za zadanie rozewrzeć szyjkę macicy. Zakładanie mnie nic nie bolało, dopiero później czułam lekki dyskomfort, ale szybko się przyzwyczaiłam. Dostałam instrukcję: mam dać znać gdy pojawią się regularne, odczuwalne skurcze lub gdy balonik wypadnie, bo to będzie oznaczało że mam rozwarcie ok 4 cm i prawdopodobnie wyląduje na porodówce.
Ok. południa pojawiły się skurcze. Co 7 minut. Już się cieszyłam i czekałam co będzie dalej. Niestety - ucichło.
O 16:30 poleciała mi krew. Bałam się, bo 9 miesięcy nie widziałam krwi. Ale nie było powodu do niepokoju - czop śluzowy, z tym że w asyście krwi.
Wieczorem przyjechał Pan Mąż. Tuż przed 21 siedzieliśmy na korytarzu i rozmawialiśmy gdy dostałam pewnego przeczucia... Nie czułam potrzeby pójścia do toalety, ale czułam taką konieczność. Oj, ciężko to opisać. Chciałam sprawdzić "co tam?", choć z pozoru nie działo się nic dziwnego. Toaleta zajęta więc wróciłam do M. Za jakiś czas znów wyruszyłam. I TRACH! Balonik wypadł. Ucieszyłam się. Coś się działo. "Może niedługo zobaczę synka?" - pomyślałam. Wyszłam na korytarz, ręką dałam znać mężowi że coś się dzieje i kaczym krokiem ruszyłam do dyżurki poinformować o tym co odkryłam. Miałam się przygotować do badania ginekologicznego. Nie zdążyłam, lekarz był na tyle szybko. Okazało się że mam 6 cm rozwarcia (a podobno balonik może powiększyć do 4 cm) i że w takim razie porodówka już na mnie czeka. Wtedy wpadłam w ekstazę. Spakowałam się, uszykowałam, powiadomiłam położną, chciałam powiadomić teściową ale przypomniałam sobie że jest na fitnessie :D Mąż też podekscytowany. Byliśmy bardzo szczęśliwi że tak się akurat złożyło, bo jeszcze pół godziny i mąż wyruszałby do domu, a tak był na miejscu, nie musiał się wracać :) Ruszyliśmy na porodówkę. Zadzwoniłam do mamy i powiedziałam wesołym głosem "cześć mamo, rodzę".
Wbijanie wenflonu (fuuu nienawidzę igieł, wenflonu tym bardziej!), papierologia i na salę porodową. Położna przyjechała w ekspresowym tempie. Wszystko było gotowe. Podano oksytocynę. No i się zaczęło...
Nie będę owijała w bawełnę - skurcze bolały. Bolały cholernie, ale żyje czyli do wytrzymania ;)
Z porodu tak na prawdę niewiele pamiętam... Same przebłyski... Dlatego moje relacje na pewno będą niepełne i trochę chaotyczne.
Pamiętam że ze dwa razy poszłam do toalety w asyście kroplówki (i męża który mnie pilnował). Na początku leżałam na plecach, później na boku, korzystałam też z piłki, trochę stałam, kręciłam kółka miednicą. Mąż mocno mnie wspierał, trzymał na piłce, masował plecy. Później zaczęły się bardzo bolesne skurcze. Nie pocieszał mnie fakt, że położna stwierdzała że to wcale nie są mocne skurcze, że muszą być mocniejsze. Więcej oksytocyny. I więcej. I więcej. W pewnym momencie straasznie ziewałam. Podobno oksytocyna może tak właśnie działać.
Później przyszedł najmocniejszy ból. Leżałam na boku. Ze dwa razy zadawałam na głos pytanie "Dlaczego ja nie chciałam cesarki?". Pamiętam też minę M. Siedział na krześle i widziałam w jego oczach że cierpi razem ze mną, że bardzo chciałby pomóc, ale nie może. Dostałam jakiś lek rozkurczowo - przeciwbólowy, ponieważ szyjka była bardzo twarda. Miałam lekki odjazd przez chwilę, zrobiłam się bardzo zmęczona, odleciałam nie wiem na ile. Ale ból wrócił. Ze zdwojoną siłą. W którymś momencie porodu przebito pęcherz płodowy. Wyglądało strasznie, ale nie bolało.
Słyszeliśmy krzyki z sali porodowej obok, później się okazało że to moja 'współlokatorka' z sali się tak darła.
Chyba był też taki moment w trakcie mojego porodu w którym rozwarcie się troszkę cofnęło, podobno to normalne w przypadku porodu wywoływanego "balonikiem". Na szczęście następne badanie wykazało że jest już chyba 8 czy 9 cm. Miałam dać znać gdy zacznę czuć parcie, gdy coś zacznie napierać na dół. Wydawało mi się że poczułam, ale to jeszcze nie było to. Później znów poczułam. Tym razem zaskoczenie: 9,5 cm. Szybkie rozkładanie łóżka, przygotowywanie wszystkiego. Był moment w którym nie mogłam przeć, ale bardzo mi się chciało. Pomógł mi wtedy zakaz położnej "Paulina nie przyj!!!". Stwierdziłam że nie mogę. Ale w końcu zaczęłam oddychać, pomogło. Nie mogłam się doczekać zezwolenia na parcie. W końcu się doczekałam. Miałam docisnąć głowę do klatki piersiowej, złapać się za nogi i przeć ile się da w czasie skurczu. Parłam. Parłam. Parłam. Nie pamiętam ile razy. Trzy, może pięć. Wyszła główka. Później położna nacięła krocze i wyciągnęła Synka. Przyszedł na świat 29 listopada 43 minuty po północy. Płakał. Położono mi go na brzuchu. Płakałam. I mówiłam do niego "krzycz Kochanie, krzycz jak najgłośniej żebym wiedziała że jesteś zdrowy". M. przeciął pępowinę. Później położono mi Jarusia na piersiach. W międzyczasie szyto krocze. Byłam przeszczęśliwa. Cały ból odszedł. Zalała mnie fala nieopisanej miłości. Synu został zbadany, nawet nie pamiętam co się wtedy działo dookoła. Po badaniach przystawiono mi synka do piersi, aż w końcu zostaliśmy tylko we troje: ja, M. i nasz Skarb. Mieliśmy dwie godziny dla siebie.



Nie wiem o której trafiłam na porodówkę. Nie potrafiłam też powiedzieć ile trwał poród. Dopiero w karcie zdrowia Małego przeczytałam że I faza trwała 4 godz 35 min, a druga 8 minut.
Myślałam że poród będzie mi się dłużył, tymczasem godziny odczuwałam jak kwadranse. Byłam w innym świecie...
Podobno poród przebiegł świetnie. No jakoś nie mam porównania ;) W każdym razie nasłuchałam się pochwał, że byłam dzielna, że szybko poszło, że urodziłam takiego dużego chłopca, że pięknie parłam... Podobno w szpitalu w którym rodziłam nie było wcześniej tak sprawnego porodu po wywoływaniu balonikiem. Rozmawiając ze swoją babcią śmiałam się że to po niej odziedziczyłam zdolność (o ile mogę to nazwać zdolnością) do szybkiego porodu. Babcia urodziła trójkę dzieci, m.in mojego tatę który ważył 5 kg ;)
Połóg też dobrze zniosłam. Bardzo szybko zaczęłam chodzić i robić wszystko. Ba, ja głupia wstałam przed upływem 2 godz od porodu bo chciałam założyć jednorazową bieliznę, nie wiedziałam że nie można... No ale dostałam polecenie powrotu do łóżka, bo przecież mogę dostać krwotoku lub stracić przytomność. Po prostu czułam się na prawdę dobrze. Do sali poporodowej zostałam odwieziona wózeczkiem, pierwszy raz jechałam na wózku inwalidzkim - dziwne uczucie. 

No to mniej więcej tak stałam się najszczęśliwszą kobietą na świecie :)
Mam teraz dwóch wspaniałych mężczyzn! (i kota!)
Jestem zakochana po uszy!

PS. Kochany Mężu! Dziękuję za tak wielkie wsparcie, za obecność przy porodzie, za masaże, za głaskanie (nawet w momentach w których tak bolało, że byłam nietykalska), za przyciskanie głowy do klatki piersiowej podczas parcia, za ten wzrok który widziałam że mówi do mnie "Jakbym mógł to wziąłbym część bólu na siebie", za robienie prania, zakupów i zajmowanie się domem, oraz za to że nie boisz się zajmować Małym i już teraz jesteś wspaniałym tatusiem!!! KOCHAM CIĘ!!!

czwartek, 12 grudnia 2013

Powrót do piekła...

Wracamy do szpitala...
Żółtaczka nie przechodzi.
Bilirubina wrosła.

Byliśmy w przychodni u mądrej Pani dr.
Mały jest żółty. Nie da się ukryć.
Chcielibyśmy żeby było inaczej.
Ale jest żółty. No kurde jest...
Dostaliśmy skierowanie do szpitala.
Do innego niż ten w którym rodziłam.
Mam nadzieję że do lepszego.

Nie wiem jaki jest plan.
Prawdopodobnie kroplówka.
Nie ma sensu dopajać glukozą w domu,
szkoda na to czasu. Kroplówka lepsza.
Znów będą Małego kłuć. Aż mnie serce boli.
Kolejne igły, kolejni lekarze, kolejne badania.

Smutno mi. Cholernie mi smutno.
Właśnie się pakuje.
Paskuda z tej żółtaczki.
Paskuda jak nie wiem co.

Oby tylko nie zlecono naświetlania...
Już niech będzie ta kroplówka jeśli ma pomóc.
Cokolwiek.

To się tatuś Nami nie nacieszył...
A my się nie nacieszyliśmy domem.
Jeszcze nie wyleczyliśmy traumy po szpitalu,
a tu znowu szpital.

Ale nie obwiniam siebie za to że wyszłam na żądanie.
Tamten szpital to było piekło na ziemi.
Może w tym szpitalu będzie lepiej?
No i nie nikt nie mógł przewidzieć takiego obrotu spraw.
Miałam przeczucie, ale... ale posłuchałam teściowej.
Następnym razem muszę pamiętać że to JA jestem MAMĄ.
A moja intuicja zazwyczaj mnie nie zawodzi...

Oczywiście jadę z Małym i zostaje z nim.
Nieważne czy doba płatna czy niepłatna.

Płakałam, ale już się pogodziłam.
Wiem, że musimy jechać.
Chcę jak najszybciej zamknąć ten rozdział macierzyństwa.
Będę mogła to zrobić dopiero wtedy gdy żółtaczka przejdzie.
Na dobre.

Jak nie urok to... ZATOR

Jaruś ma się dobrze.
Nadal żółty, ale myślę że (przy pomocy babci) już sobie z tym poradzimy.
Dzisiaj miał pobieraną krew do badań (mnie bardziej bolało niż jego) :(
Śpimy też całkiem nieźle.W porównaniu do szpitala jest o niebo lepiej.
Na kolki i ulewanie też mam już swoje sposoby...
Z tym ulewaniem może trochę gorzej (wczoraj trzy razy zmieniałam ubranko),
no ale tragedii nie ma. Kiepsko odbija - to dlatego. No i ciągle by tylko jadł.

Pogodziłam się już z tym, że moje piersi nie należą już do mnie, tylko do
tego małego Ssaka. Jeżeli cyc to coś czego Synu potrzebuje,
to nie zamierzam mu tego zabierać, ani ograniczać.
Jak chce wisieć przy cycu to niech wisi.
Najwyżej będę miała sutki jak stąd do Massechusets ;)
Albo takie które będę sobie zarzucała na plecy ;)
Oczywiście pomagam sobie smoczkami.
Zrozumiałam, że Maluch ma ciągłą potrzebę ssania.
Należy do dzieci z mocno rozwiniętym odruchem ssania.
Już w brzuchu ssał swojego paluszka lub rączkę.
Pogodziłam się z tym i jest mi lepiej :)

Czyli już wydawało się, że wszystko zaczyna się układać...

Ale NIE! Nie może być tak pięknie!
Mam... ZATOR.
Zator w prawej piersi.
No jak nie urok to sraczka!

Zaczęło się prawdopodobnie od tego że pękł mi sutek. Mocno pękł.
Pękł jeszcze w szpitalu, gdy chodziłam do Małego na wyższe piętro karmić
i dostarczać odciągnięty pokarm, żeby pielęgniary nie dokarmiały mm.
W końcu Bąk był ciągle głodny. Odciągałam także w nocy.
Któregoś razu odciągałam totalnie na "śpiocha" po ciemku (mea culpa!!!),
nagle patrzę, a w butelce czerwono. Krew. Omatkoicórko!!!
Pęknięcie na pół suta.  Źle przystawiłam laktator.

Zator dopadł mnie dopiero w domu, gdy sutek zaczął się goić.
Dreszcze, zimno. No i twardy, czerwony cyc. Ból jak nie wiem co.
Aż myślę o tym aby zostać amazonką...
No i współczuję samicom psa.
W sumie wszelkim samicom, które mają dużo sutków i potomstwa do wykarmienia.

Walczę okładami z kapusty (dłuuugo nie tknę gołąbków).
Mam też paracetamol na zbicie gorączki.
Czopki przeciwzapalne i przeciwbólowe.
Były też masaże i odciąganie robione przez teściową.
Niestety pierś nadal zapalona.
Zator prawdopodobnie głęboko.
Po 48 godz. z zatorem do akcji niestety wkroczył antybiotyk co 12 godz. :(

Zaczynam myśleć że to wszystko przez to że poród miałam zbyt łatwy i teraz muszę za to słono zapłacić :(
Niech mnie ktoś pocieszy :(

A tak z wesołych rzeczy:
KOCHAM NASZEGO SYNKA NAD ŻYCIE!!!
Uwielbiam te jego piękne oczka. Małą brudkę, nosek. Ten jego zapach.
Malutkie stópki. I te paluszki małe z tymi ślicznymi paznokietkami.
Uwielbiam każdy milimetr jego ciałka.
AAAA!!! Kocham, kocham, kocham!!! I zaraz chyba pęknę z nadmiaru miłości i dumy!!!


PS. O porodzie napiszę. Przyrzekam. Ale innym razem ;)
PS1. Zapomniałam dodać, że po akcji z pęknięciem sutka boję się laktatora. Wiem, że zrobiłam sobie krzywdę z własnej winy (krzywo włożyłam sutek). Wiem, że to wspaniałe urządzenie. Ale niestety boję się go jak nie wiem czego.
Wiem, że odciąganie nie boli, ale widocznie mam uraz psychiczny i przed każdym odciąganiem medytuję parę minut z latatorem przy piersi i boję się go włączyć. Głupia ja :(

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Coś mi się przykleiło do... cyca

Na wstępie chciałabym podziękować za wszystkie gratulacje :)
Dziękuję Kobitki Kochane!!!
Dziękuję za wsparcie, za zainteresowanie,
za czekanie na post o narodzinach i za wszystkie słowa uznania.

O porodzie napiszę następnym razem.

Dzisiaj tak na szybko...

W domu jest o wiele lepiej niż w szpitalu, wiadomo.
Zauważam, że w szpitalu Mały był przemęczony i zestresowany.
Obydwoje mamy poszpitalną traumę...
Cały ten koszmar odbił się na zachowaniu Malca.
Jaruś non stop wisiałby przy cycu, NON STOP.
Gdy się mocno rozpłacze, to nic nie jest go w stanie uspokoić.
Nic, TYLKO CYC.
Wynikiem tego są obolałe piersi, zmasakrowane sutki,
no i Maluch przejedzony jak bąk (a to zapewne prowadzi do gazów itd).
Tak, jakby Jaruś zajadał stres.
Ciamka pierś parę minut, troszeczkę je, po czym zasypia.



Stąd moja prośba do Was...
Podzielcie się proszę swoim doświadczeniem.
Napiszcie jak odzwyczaić od ciągłego ciamkania cyca.
Jak w inny sposób uspokajać Malucha.

Wydaje mi się, że już powoli nabieram wprawy.
Dzisiaj wdrażaliśmy w życie plan: cyc tylko do jedzenia.
Zapisuję karmienia oraz drzemki.
Dzięki temu wiem czy Jaruś faktycznie może być głodny,
czy tylko matce ściemnia ;)
Staram się lepiej rozumieć to co chce mi przekazać,
ale nie zawsze mi się to udaje.
Robię też wszystko aby Synuś zasypiał w swoim łóżeczku,
a nie w naszym łóżku.

Na razie błądzę, kroczę w temacie po omacku.
Dlatego chciałabym znać Wasze metody. 

niedziela, 8 grudnia 2013

Szpitalny koszmar





Nasz szpitalny koszmar dotyczył żółtaczki, naświetlania i przeklętych okularków do fototerapii.Częścią koszmaru był także brak pomocy ze strony personelu szpitala, głupie komentarze, fatalne podejście, na prawdę niewielka ilość przychylnych i pomocnych osób, oraz fakt że całymi dniami siedziałam sama, bo mąż musiał nadal pracować - był u nas tylko wieczorami, lub nawet w ogóle (bo pogoda nie sprzyjała przyjazdowi do oddalonego szpitala)...

Co do fototerapii: Maluch w ogóle nie chciał leżeć pod lampą i nie ma mu się co dziwić: nago, w okularkach, zupełnie inaczej niż u mamy w brzuchu. Po chwili pod lampą rozlegał się wrzask (ma donośny głos). A musiał leżeć. I to jak najdłużej.
Pierwsza noc "w lampie" była najgorsza. Lampę, grzejnik i łóżeczko postawiono z dala od mojego łóżka uznając że promieniowanie nie będzie dla mnie korzystne, że muszę pamiętać że "to nie jest lampka nocna". Także... w ogóle nie spałam, siedziałam na krześle obok łóżeczka - czuwałam, non stop nosiłam Jarusia na rękach żeby się uspokoił, odkładałam pod lampę i znów był płacz, więc nosiłam, karmiłam, usypiałam, kładłam pod lampę, a po chwili wszystko od nowa... Nie wiem ile się męczyłam na własną rękę, bo dni mi się zlewały. W międzyczasie przeszliśmy też pierwszą kolkę...
Codziennie mówiono mi, że może na następny dzień wyjdziemy jeżeli wynik bilirubiny będzie dobry, ale że nikt nic nie obiecuje. Robiłam sobie nadzieję, rodzina też się nakręcała że wyjdziemy, po czym przychodziły wyniki badań i cała nadzieja ulatywała. Ryczałam jak bóbr. A na myśl o kolejnym dniu walki z lampą i o cierpieniu mojego Synka przechodziły mnie dreszcze.

 
 (do tej pory chce mi się płakać jak widzę to zdjęcie...)

Walka z fototerapią ciągnęła się w nieskończoność. A ja szukałam sposobów na to, aby Malec jak najdłużej się naświetlał. Próbowałam wszystkiego... Kładłam go na boku, na wznak, na brzuszku - nic. Położne zdecydowały że należy podać czopek na uspokojenie. Przeraziłam się. Ale teściowa mnie uspokoiła, że to nic takiego, że Juniorek się uspokoi, że to żaden straszny środek. Zgodziłam się. Nie pomogło. Nadal był wrzask. W końcu wzięłam od teściowej okulary przeciwsłoneczne, przeniosłam łóżeczko i aparaturę obok swojego łóżka i znów czuwałam - głaskałam, trzymałam za rączkę, wspierałam. Jaruś nadal nienawidził lampy, ale było troszkę lepiej. Niestety wyniki badań nadal nie były dobre.
W końcu wpadłam na pomysł, aby skierować lampę na swoje łóżko i leżeć pod lampą razem z Małym. Trochę pomogło. Ale nadal nie było idealnie. Okularki uciskały, ciągle spadały, oczka były już zaropiałe, a Maluch był wykończony. No i lekarz stwierdził że mój pomysł z lampą nad łóżkiem nie jest dobry ponieważ przez to Mały jest oddalony od lampy, różnica między łóżkiem, a łóżeczkiem była niewielka 10-20 cm, ale nawet taka różnica mogła zmniejszyć efektywność naświetlania.
Czyli wróciłam do punktu wyjścia.

(wspólnie pod lampą)

W końcu Jaruś trafił na inne piętro niż ja - pod opiekę pielęgniarek, na silniejsze lampy. Sytuacja była dla mnie na tyle ciężka, że znów zanosiłam się płaczem. Miałam zostać bez Małego, miałam go oddać w obce ręce. Niestety musiałam na to pozwolić. Zacisnęłam zęby, uspokoiłam się i uznałam że to dla Jego dobra, że może dzięki temu szybciej wyjdziemy ze szpitala. Chodziłam co chwilę do Małego karmić piersią lub po prostu przy nim posiedzieć. Donosiłam także dodatkowo odciągnięty pokarm w razie jakby pod moją nieobecność był głodny (po mleku modyfikowanym ma wzdęcia). Biegałam z góry na dół: na dół odciągnąć pokarm, na obchód, oraz wcisnąć w siebie coś do jedzenia, żeby nie stracić mleka. I za chwilę leciałam na górę karmić piersią i siedzieć na niewygodnym krześle przy łóżeczku Małego.
Byłam wrakiem człowieka. Zombie. Załamana psychicznie, wymęczona fizycznie. Nie spałam prawie w ogóle. Pierwszej nocy po porodzie - wiadomo z emocji. Później nie spałam bo czuwałam, bałam się że jak zasnę to się nie obudzę gdy Maluch zapłacze (to chyba normalne, każda mama na początku ma takie obawy). Następnie nie spałam przez naświetlanie. A gdy już nawet mogłam się położyć to i tak nie było mi dane spać, bo co chwilę ktoś robił wejście smoka (wchodził z impetem do sali) i było albo mierzenie ciśnienia, albo pomiar temperatury, albo obchód, albo zabieranie dziecka na badanie (dopiero co uśpionego zazwyczaj), albo sprzątaczka, albo śniadanie obiad lub kolacja, albo ktoś zapytać czy mam talerze...

Pewnego dnia podczas gdy Mały był naświetlany na wyższym piętrze na prawdę puściły mi nerwy. Po prostu czułam, że pielęgniarkom jest nie na rękę to, że tak się kręcę. Między 24, a 6 rano miałam w ogóle nie przychodzić. No tak - w końcu aby wejść na oddział neonatologiczny na którym leżał Mały musiałam dzwonić domofonem. Odzyskałam troszkę sił psychicznych po tym jak późnym wieczorem wezwano mnie do karmienia piersią i mogłam poprzytulać swojego Synka.



Parę razy dostałam Juniorka na noc na tzw. "próbę fizjologiczną". Od 24 do ok 5 rano bez lampy, aby sprawdzić jak organizm Synka zareaguje na odstawienie lampy, co stanie się z bilirubiną i jak będzie wyglądało ciałko. Były takie może dwie noce. Jaruś zmieniał się wtedy w zupełnie inne dziecko. Spał grzecznie, czasem miał parę minut aktywności podczas których rozglądał się i patrzył na mnie swoimi wspaniałymi oczkami (w końcu nie miał na sobie okularków). Budził się co trzy godzinki na jedzenie. Był na prawdę grzeczny. Niestety sielanka szybko się kończyła - rano zabierano Małego na badanie, a na obchodzie okazywało się że poziom bilirubiny nadal jest wysoki i czeka nas kolejny dzień z lampą.


Podczas całej akcji z naświetlaniem wiele razy usłyszałam że dziecko jest głodne, że głodzę dziecko, podczas gdy Mały non stop wisiał przy cycu (przez co mój prawy sutek jest w fatalnym stanie, a kręgosłup daje o sobie znać tak jak nigdy wcześniej). Miałam mleko, miałam też pewność że się najada. Po prostu nie lubił naświetlania. Nikt mi nie wierzył. Dopiero po pobycie na wyższym piętrze, pod opieką pielęgniarek lekarz przekazał mi, że miałam rację, że pielęgniarki przyznały że Maluch jest ciężkim przypadkiem i że nie wynika to z niedojadania.

Podczas pierwszych wspólnych dni nikt mi nie pomagał, nikt nic nie pokazał. Po prostu po badaniach dostałam rozebrane i (przepraszam za wyrażenie) osrane po pachy dziecko i tyle. Radź se sama. Także sama nauczyłam się go przewijać, pielęgnować i przebierać.  Bo musiałam.
Któregoś razu podczas mojej walki z naświetlaniem, gdy byłam totalnie wymęczona psychicznie do pieca dołożyła sprzątaczka. Mały wtedy płakał pod lampą, a ja szukałam smocza (tak, mój plan niepodawania smoczka legł w gruzach). Szurnięta sprzątaczka powiedziała coś w stylu "Jaka wyrodna matka, nie chce nosić dziecka" i coś jeszcze w tym stylu ale nie pamiętam. Nie miałam siły się bronić. Chwilę wcześniej ryczałam, bo dostałam wynik bilirubiny, także zwyczajnie w świecie nie miałam siły pyskować, a powinnam powiedzieć coś w stylu "Pani w du*ie była, gó**o widziała i gó**o wie, także proszę siedzieć cicho" lub chociaż "proszę zachować komentarz dla siebie". W mojej obronie stanął mąż 'współlokatorki' mówiąc że przecież non stop Małego noszę więc proszę się nie wypowiadać.
Co do karmienia piersią - także nie miałam pomocy. Któregoś razu Synuś rozkrzyczał się nad cycem, nie mogłam go dobrze przystawić, nie dało się go uspokoić. Pierwszy i ostatni raz zadzwoniłam po pielęgniarkę. Poprosiłam o pomoc. Dostałam ochrzan "Czemu Pani tak opatula to dziecko?". A przecież wszędzie mówiono że noworodek lubi być opatulony. Nie wiedziałam że do karmienia woli jednak mieć swoje rączki wolne. Bo i skąd miałam to wiedzieć?! Babsztyl dodał też, że muszę mówić do dziecka i coś tam coś tam (dalej już nie słuchałam). Z tym że skąd wniosek że nie rozmawiam do dziecka? W końcu pierwszy raz do mnie przyszła, pierwszy raz widziała mnie na oczy. W każdym razie uznałam że za wszelką cenę będę miła, także podziękowałam za pomoc i dodałam że "No widzi pani, czasem najprostsze rady są najcenniejsze". Nawet to jej nie skruszyło. Wyszła naburmuszona. Koleżanka z sali zrobiła wielkie oczy na to wszystko. Razem z jej mężem śmieliśmy się że jak następnym razem nacisnę guzik to zostanę porażona prądem albo katapultowana. Po prostu chyba przeszkodziłam Babsztylowi w wypijaniu kawki. Ale uznałam że to nic. Może miała gorszy dzień, może to tylko jeden wredny babsztyl z całego wspaniałego personelu...
Niestety się myliłam. Mocno się myliłam. "Babsztylów" było więcej, znacznie więcej...
Karmienie piersią się udało dzięki nieocenionej pomocy mojej teściowej, która naprawdę spisała się na medal.

Muszę napisać że w tym całym piekle zdarzyła się jedna pozytywna rzecz - Jaruś trafił na wspaniałego lekarza prowadzącego. Na początku dr. E nie wywarł na mnie dobrego wrażenia - po prostu badanie było dla mnie wielkim szokiem. Dopiero później zrozumiałam że po prostu robi wszystko szybko, sprawnie, nie może sobie pozwolić na godzinne badanie jednego dziecka i cackanie się z każdym guziczkiem i zapięciem.
Po jakimś czasie dr.E stał się naszym wielkim sprzymierzeńcem. Podszedł do naszego przypadku bardzo indywidualnie. Szukał najlepszego rozwiązania, wszystko tłumaczył, aż w końcu przychodził do nas nawet po swoim dyżurze.

Cała historia ze szpitalem skończyła się tak, że poprosiłam o wypis na żądanie. Bilirubina spadła. Niestety na obchodzie była wtedy pani doktor wredna Wydra (jak ją nazwałam), która nie znała historii Małego z naświetlaniem, nie obchodziło jej nic więcej niż leciutko podwyższony wynik dlatego nie chciała nas wypuścić. Dr. E przyszedł wtedy do mnie przed obchodem, prywatnie z miną której nie lubię. Chodziło o to, że gdyby on miał obchód, to by nas puścił, a tak musieliśmy zostać w szpitalu i on nie miał na to wpływu, bo decyzja należała do Wydry - starszej wrednej baby na którą dr E nie miał wpływu. Dr E delikatnie zasugerował wypis na żądanie. W końcu już bardzo długo męczyliśmy się z fototerapią, a bilirubina była już na o wiele niższym poziomie niż na początku. Dr. wyjaśnił mi także że Wydra mnie nie puści, bo jej nie obchodzi cała sprawa, tylko lekko zawyżony wynik, a jako że lekarze to poniekąd cykory... Na odchodne dałam panu doktorowi mały prezent. Stwierdził że nie przyjmie, bo miał go dostać dopiero gdy przyniesie dobrą nowinę (śmieliśmy się, że wtedy wymienimy się prezentami na mikołajki), a przecież przynosi kiepską wiadomość. Wtedy uznałam że prezent mu się należy i już, bo przynajmniej Mały miał najlepszego lekarza jakiego mógł. Zawstydził się i przyjął prezent.
Po konsultacji z mężem i teściową wzięłam wypis na żądanie. Dlaczego?

 (Pakowanie się i szykowanie do wyjścia ze szpitala)

Po pierwsze dlatego, że wynik na prawdę był już dobry, w innych szpitalach wypuszczają do domu z wyższymi wynikami.
Po drugie badanie moczu, wątroby, krwi i inne badania wyszły dobrze, także była to żółtaczka fizjologiczna, a nie w wyniku infekcji lub nieprawidłowości wątroby.
Po trzecie zarówno ja, jak i Maluch byliśmy już w kiepskim stanie. Ja byłam psychiczną miazgą, no i chodzącym zombie, a Mały był zmęczony, miał zaniedbany przez położne pępek, oraz suchą skórę od naświetlania.
Po czwarte Jaruś ma dobrego lekarza pediatrę - szefową teściowej, także możemy kontrolować żółtaczkę w warunkach domowych. W tym tygodniu przyjedzie do nas laborantka i lekarz.
Po piąte ze szpitala by nas nie wypuścili aż do poniedziałku lub wtorku. Dr E zlecił badanie które nie zostało wykonane przez zaniedbanie jakiegoś lekarza, następne można było wykonać dopiero w poniedziałek, a nie było ono konieczne. Dr E zlecił je na prawdę na wszelki, wszelki wypadek, a gdy nie zostało wykonane, to stwierdził że może i dobrze, bo na prawdę nie sądzi by coś miało w nim wyjść. Zlecił badanie bo mógł i tyle. Stety albo niestety ten szpital słynie z wymyślania miliona badań. Niby dobrze, ale tylko gdy ma to jakiś sens i przesłanki ku temu.

Zastanawiałam się czy dobrze robię. W końcu jakby nie patrzeć Mały nadal ma żółtaczkę. W razie problemów do szpitala przyjmą tylko Małego - ja będę musiała dojeżdżać... Walczyłam z myślami, ale teściowa stwierdziła, że bierze odpowiedzialność na siebie, że zadba o to, aby wnuk miał dobrą opiekę lekarską w domu. Ale tak na prawdę do wyjścia najbardziej przekonywało mnie to, że dr E sam podsunął mi ten pomysł, a na prawdę mu ufam.

Tak też od wczoraj jesteśmy w domu. Na początku było mi na prawdę dziwnie. Po 11 dniach w szpitalu można powiedzieć że przywykłam do szpitalnych warunków. Zapomniałam jak wygląda świat zewnętrzny, jak wygląda dom. Musiałam się przestawić na tryb domowy. W sumie nadal się przestawiam...
Jest dobrze. Swoje łóżko, Mały spokojny, ja spokojna, trochę nawet pospałam, nikt nie robi wejścia smoka, w końcu mam męża przy sobie...

Staram się zapomnieć o tym piekle które przeszliśmy. Staram się zostawić za sobą ten cały koszmar. Nie jest łatwo, ale kiedyś się uda. A ten wpis na pewno mi w tym pomoże...

PS. Na prawdę nikomu nie życzę takich przeżyć. Nikomu.

sobota, 7 grudnia 2013

Narodziny Jarusia

Dziś wróciliśmy z piekła zwanego szpitalem.
O tym co się działo w szpitalu opowiem innym razem...
Ważniejsze jest to, że:

Dnia 29.11.2013 o godzinie 00:43 wydałam na świat Naszego wymarzonego synka Jarosława Eryka.
3850 g i 55 cm szczęścia!!!!
 Pierwsze wspólne zdjęcie. Tuż po porodzie...

 Parę godzin po porodzie.


 A tutaj już tygodniowy Synuś.


Nie sądziłam, że kiedykolwiek będę w stanie pokochać kogoś równie mocno co mojego męża...
A JEDNAK!!! Moje serce należy teraz do dwóch mężczyzn. Kocham ich nad życie! Jestem totalnie, absolutnie, kompletnie zakochana w Naszym Synku!!!

PS. Słyszałam że tak na prawdę nie ma miłości od pierwszego wejrzenia, że aby pokochać swoje dziecko potrzeba czasu. I co ja na to? GÓ*NO prawda!!! Miłość jest! Od pierwszego wejrzenia! I TO JAKA!!! (przynajmniej w moim przypadku).