Mam dzisiaj dzień wolny, po 2 dniach ciężkiej pracy oraz przed 2 dniami ciężkiej pracy, ale rzecz jasna przyjemnej dla mnie pracy.
Dzień wolny, czyli mogę odpocząć sprzątając, robiąc (na oko) 3 prania, zamawiając produkty, umawiając się z przedstawicielem handlowym, robiąc obiad na kolejne dwa dni....no ale nie o tym chciałam!!!
Wszystko co wcześniej uważałam za bunt dwulatka, było tylko lightowym preludium przed tym armagedonem, który jest teraz.
Tutaj przerwę ten mit, czy coś tam, o tym, że rodzice muszą się wypowiadać o swoim dziecku w samych superlatywach, bezkrytycznie patrząc na nie jak na anioła.
Jaro jest niegrzeczny!!!!
No jest niegrzeczny jak nie wiem co !!!
A ja na prawdę nie jestem jedną z tych matek, które powiedzą w żłobku "tak? jest niegrzeczny? co Pani mówi? Na pewno nie ma Pani racji, bo synuś w domu taki grzeczniutki!!!'
Ja chcę znaleźć przyczynę, chcę nad Nim pracować, chcę wiedzieć co robić... Niestety nie za bardzo wiem gdzie szukać pomocy.
Jaro bije, jest nerwowy, kładzie się na ziemie, nie słucha, rzuca zabawkami....
Owszem, są krótkie momenty w których jest grzeczny, ale generalnie.... to łobuz !!!
Kochamy go, baardzo. Często przytulamy. Nie bijemy. Czasem zdarza mi się krzyknąć. Jedyną działającą karą jest karne krzesełko. No ale Jaro jest niezłym flirciarzem - przyjdzie, powie "pepapam", spojrzy wielkimi, brązowymi oczami okalanymi długimi, ciemnymi rzęsami, doda "kokam Cię mamo" i matczyne serce wymięka. Każde serce wymięka na taki widok. Przepraszam przyjmuję, chwilę jest dobrze i zaraz znów w kółko to samo... krzesełko, przeprosiny, sarenie oczęta wlepione w maminą facjatę...
Może możecie coś poradzić?
Moja mama mówi "a Ty myślisz że byłaś inna??? To taki okres... Za rok będzie lepiej". ROK? Za rok???? ...
Bliska znajoma pocieszyła "podobno dzieci, które tak intensywnie przechodzą bunt są bardzo inteligentne". No tutaj na prawdę szczerze, bez chwalenia się czy wyolbrzymiania mogę napisać, że fakt - Jaro jest niesamowicie mądry. Ma 2 lata i 3 miesiące, a liczy do 20stu, śpiewa (zna słowa) kilkudziesięciu piosenek zachowując melodię, zna kolory, kształty, cały alfabet... i nie to, że jest tresowany jak małpka w zoo, on po prostu łapie w mig, uwielbia to, chce oglądać praktycznie same edukacyjne bajki i książeczki....
No ale... kiedy ten bunt mu minie? I jak ja mam się zachowywać? Jak przetrwać???
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wychowanie dziecka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wychowanie dziecka. Pokaż wszystkie posty
środa, 23 marca 2016
środa, 3 września 2014
Nie oceniaj jeśli nie znasz historii...
Facebook, jakaś znana strona dla rodziców.
Jedna z mam prosi o porady - co zrobić aby kilku miesięczna córeczka karmiona piersią zasypiała sama w łóżeczku.
I oczywiście co?
Połowa wypowiedzi, to teksty w stylu "Ja nie mam tego problemu, moje dziecko od urodzenia śpi w łóżeczku". No ale przecież chodziło o rady, więc jeżeli ktoś nie przechodził przez to samo (i nie odniósł sukcesu), ani nie ma nic konstruktywnego do powiedzenia, to po co się wypowiada? No po co? Chyba tylko po to, żeby popsuć nerwy. Coś na zasadzie "kto chce...?" i odpowiadają te osoby, które nie chcą... No ratunku...
Z kolei 1/4 to wypowiedzi w stylu "Trzeba było karmić mm, tak to sama jest sobie winna, więc niech cierpi", albo "Ja świadomie karmię mm i odkładam dziecko do łóżeczka od urodzenia i nie mam tego problemu".
No matko i córko...!!! Nie wiem czy śmiać się czy płakać. Czy może wrzucić wszystkie te kobiety które tak się wypowiedziały do rakiety i wystrzelić w kosmos... Tamtej nocy nie mogłam dalej czytać tych komentarzy, bo ze zdenerwowania bym nie zasnęła...
Świadome karmienie mm pominę, bo to dla mnie bardzo drażliwy temat. Ja tego nie popieram i tyle w temacie.
A odkładanie do łóżeczka od urodzenia? Jako że wydaje mi się, że jestem zwolenniczką łóżka rodzinnego nie popieram, ale też nie ganiam nikogo za to że jego dziecko śpi w łóżeczku. Rozumiem, że tak jest łatwiej, rozumiem że niektórzy muszą wracać do pracy i wizja łóżka rodzinnego ich odpycha. Staram się zrozumieć wszystko. Wybór indywidualny.
Moim skromnym zdaniem łóżko rodzinne sprawia, że dziecko ma większe poczucie bezpieczeństwo (podobno ma to także wpływ na późniejsze poczucie własnej wartości), zaciska więzi rodzinne, wpływa pozytywnie na psychikę zarówno matki jak i dziecka. Z jednej strony daje to możliwość dłuższego wypoczynku, bo dziecko chętniej i dłużej śpi przy mamie, z drugiej zaś strony wypoczynek ten może nie być wygodny z obawy i ciągłego napięcia że możemy przygnieść dziecko. Ale uważam że osoba o rozwiniętym instynkcie i intuicji, czy jak to tam nazwać potrafi sama ocenić czy jest w stanie bezpiecznie spać z dzieckiem. Ja byłam pewna, że nie skrzywdzę Jarusia. Ale główne skrzypce grało u Nas ulewanie i wielkie zmęczenie po szpitalu, oraz oczywiście chęć bliskości. Myślę że najlepszym rozwiązaniem jest spanie z dzieckiem np. do trzeciego miesiąca, następnie odkładanie do łóżeczka. I chyba tak też zrobię przy drugim dziecku.... Ale wiem, że życie i tak może zweryfikować moje plany...
Dopiero 1/4 wypowiedzi to prawdziwe, konstruktywne, wnoszące coś do tematu wypowiedzi z radami.
I tak... czytając, obserwując i słuchając...
Doszłam do pewnego ważnego wniosku.
Nie można oceniać ludzi z góry.
Nie można patrzeć na kogoś z pogardą, bo np.
nie karmi piersią, bo jego dziecko nie śpi w łóżeczku, albo bo pociecha zasypia przy piersi...
Każda mama ma swoją historię.
Każda w inny sposób weszła na drogę zwaną macierzyństwem.
U jednej droga była łatwa, u innej kręta i wyboista...
Zanim wyda się na kogoś wyrok, zanim oceni się drugą osobę, lub zmierzy ją wzrokiem od stóp do głów NAJPIERW należy dokładnie wysłuchać jej historii, no i oczywiście spojrzeć na siebie i zadać sobie pytanie - "czy ja czasem nie popełniam podobnych, lub nawet gorszych błędów?". Ale nawet gdy wysłuchamy historii do końca miejmy świadomość tego, że nadal nie wiemy (chyba że jesteście mega empatyczni - jak ja...) co w danym momencie czuła druga osoba, co nią kierowało, jakie miałam wcześniejsze przeżycia itd. Z resztą pamięć ludzka jest zawodna, szczegóły nam się z czasem zacierają, także opowieść może nie być kompletna.
I nie chodzi tu koniecznie o mnie.
Ale napiszę na własnym przykładzie, bo tak będzie najłatwiej.
Trafiłam do szpitala dwa dni przed planowanym terminem porodu w celu zakończenia ciąży przed czasem (lub dokładnie o czasie - w terminie z usg), ponieważ miałam niedoczynność tarczycy, cukrzycę oraz nadciśnienie, niestety.
Przed wywoływaniem nie spałam - z nerwów: "co to będzie?", "Jak będą wywoływać?", "Czy podadzą oksytocynę i czy na prawdę będzie bardzo bolało?"...
Dnia 29.11.2013 r założono mi "balonik" i miałam czekać co będzie (nikt się chyba nie spodziewał efektów). Traf chciał, że wieczorem "ruszyło", akurat podczas odwiedzin męża i trafiliśmy na porodówkę.
Poród był mega bolesny, oksytocyna działała, momentami traciłam świadomość, miałam chwilę pt "nie dotykaj mnie", ale to wszystko nie trwało długo, bo tylko coś ok 3,5 godziny. Podobno krótko.
Później sam poród to tylko kwestia 8 minut. Trzy pchnięcia i już - "lajtowo".
Tak też o godz 00:43 pojawił się On. Najwspanialsze, najdoskonalesze dzieło mojego życia!!!! Kochałam!!! Kochałam go od razu całą sobą!!! On płakał, bo wyszedł na ten zimny, dziwny świat, a ja płakałam ze szczęścia...! Na chwilę cały świat przestał istnieć. Byłam tylko ja i On. Cudowna, kochana, słodka istota która powstała ze mnie i z największej miłości mojego życia - M. No...tego nie da się opisać!!!...
Po porodzie przystawiłam Jarusia do piersi prawie od razu. Ssał ładnie, tylko ja leżałam w niewygodnej pozycji. Położna pomogła. Bo na szczęście miałam załatwianą położną. Cudna babka! Niestety w sali poporodowej byłam już zdana tylko na siebie... Było bardzo ciężko. Sutki bolały, mleka nie było od razu tak dużo, a pielęgniarki - zależy od zmiany... przeważnie trafiałam na te nadęte (przepraszam za wyrażenie) suki.... Teściowa pomagała, ale była tylko na chwilę. Myślę że gdybym nie była tak uparta, bo nie dałabym rady. Ale ja nie odpuszczałam!
Po porodzie śmigałam jak mały samolocik. Lekkie porody i szybkie dochodzenie do siebie mam chyba we krwi - po babci. Za to psychicznie byłam zmasakrowana przez szpital i to co się wokół mnie działo... Ta cała zła część personelu która wydawało mi się że miała dwa razy częściej zmiany, ciężkie początki karmienia piersią i wszystko co działo się dalej... no i zmęczenie... niewyobrażalne (czyli jednak da radę wytrzymać 9 dni i nocy praktycznie bez snu...).
Na początku nie spałam ze szczęścia i z nadmiaru emocji. Z resztą jak tu spać, skoro Mąż pojechał jakoś po 4, później rozmawiałam z koleżanką z sali (która urodziła chwilę po mnie), a o 6 już obchód, później mierzenie temperatury, badania, śniadanie, obiad, "Ma Pani talerze?"... i cały ten szpitalny chaos. Chaos który każdego dnia nie dawał mi spać. Co chwilę coś. I jakoś dziwnie, zawsze wychodziło, że gdy Jaruś wyglądał jakby miał trochę dłużej spać i już miałam się kłaść razem z nim, to właśnie wtedy ktoś przychodził, ktoś coś chciał... A już najczęściej brano wtedy dzieci do badań i nawet Jaruś wtedy nie mógł pospać :(
Naszych dwóch pierwszych dób razem nie pamiętam za dobrze. Walczyłam o laktację, ciągle przystawiałam Jarusia do piersi, dodatkowo przystawiałam laktator, piłam herbatki laktacyjne i starałam się nie zapominać o posiłkach. Tylko raz podałam mm, gdy laktacja się jeszcze nie rozkręciła. Jaruś dostał wtedy takiej kolki, że płakał on i płakałam ja... Pielęgniarki podały mu czopek, który nie do końca pomógł. Także chodziłam po pokoju z Jarusiem na rękach, śpiewałam "Aaaa kotki dwa" (później już tylko nuciłam, bo nie miałam siły), a po policzkach spływały mi łzy, bo moje dziecko cierpiało. Teraz, pisząc to - też mam łzy w oczach. Od razu...
Przewijać i przebierać nauczyłam się sama, bo musiałam. Po prostu po badaniach przywieźli mi w tym śmiesznym łóżeczku na kółkach rozebrane dziecko z pieluszką pełną po brzegi...
Bodajże w trzeciej dobie wykryto żółtaczkę. Nie wypuścili Nas do domu, ale dali nadzieję, że może za dwa dni, jak Jaruś się trochę ponaświetla wyjdziemy. I tak ciągle ta nadzieja, a później TRACH - nie wychodzimy, nie wychodzimy...
Wieść o żółtaczce przyszła nagle, nikt nic nie wyjaśnił, nikt nic nie powiedział, tylko przywieźli lampę do naszej sali, dali kilka krótkich instrukcji jak naświetlać - że nago, "tu założy Pani synkowi okularki" i że Synek ma non stop leżeć pod lampą, wyjmować tylko na karmienie i przewijanie. A może wyjaśnili, tylko ja byłam pół przytomna ze zmęczenia?
Ale Leluś nie chciał leżeć pod lampą. Ciągle płakał. A ja brałam go, uspokajałam, przystawiałam do piersi bo myślałam że jest głodny, przewijałam gdy tego potrzebował i znów odkładałam, a on po 3 minutach znów płakał. Więc znów brałam go do siebie. I tak w kółko. Pielęgniarki nalegały żeby podać mleko modyfikowane, bo dziecko głodne dlatego płacze. A ja wiedziałam, że Synu się najada, wiedziałam że mam mleko, widziałam też że Jaruś obficie ulewa, więc byłam pewna - głodny nie był. Po prostu nie lubił leżeć w łóżeczku pod lampą - nago i w głupich okularkach, z daleka od mamy. Lampa stara, bez inkubatorka, także trzeba było dogrzać salę. Starym grzejnikiem of course. Czyli mieliśmy w sali saunę. Wszystkim naookoło to przeszkadzało, ale nie mnie. Jaruś musiał mieć ciepło bo leżał nagusieńki i tyle.
Łóżeczko i lampę zamontowano z daleka od mojego łóżka, także siedziałam na krześle i czuwałam. To były już kolejne nieprzespane dni i noce... W końcu przesunęłam łóżeczko z lampą obok mojego łóżka. Nadal nie mogłam spać, bo Jaruś spał maksymalnie 15 minut, więc bałam się, że jak zasnę to się nie obudzę gdy będzie płakał (moja koleżanka z pokoju tak miała - ja ją budziłam).
Nadal nie chciał leżeć pod lampą. Płakał. Dużo i głośno. Raz od sprzątaczki usłyszałam bardzo nie miłe słowa coś w stylu "a to wyrodna mama - nie nosi dziecka gdy ono tak płacze". Nie miałam siły pyskować. Odpyskował mąż mojej "współlokatorki". Bo w końcu nosiłam go, non stop go nosiłam. Prawie w ogóle nie leżał pod lampą. Byłam wykończona, totalnie.
Walczyłam i kombinowałam żeby tylko Jaruś się naświetlał, żebyśmy w końcu wyszli z tego piekła. Przestawiłam lampę nad moje łóżko, położyłam nagiego Jarusia na sobie, a sama leżałam w okularach przeciwsłonecznych. Niestety łóżko było parę cm niżej od łóżeczka dziecięcego więc pan doktor uznał, że moc naświetlania będzie wtedy mniejsza. Wróciliśmy do punktu wyjścia...
W końcu już sama nie wiem po ilu dniach walki z naświetlaniem zabrano Jarusia na wyższe piętro, na oddział neonatologii gdzie były mocniejsze lampy oraz nadzór pielęgniarek (które dopiero wtedy przyznały że dziecko nie jest głodne). Było to dla mnie ciężkie, ale wiedziałam że to dla dobra Synka. Kursowałam góra-dół, żeby być przy Jarusiu, karmić go, a jednocześnie żeby być "u siebie"podczas obchodu swojego i synowego, żeby odciągnąć dodatkowy pokarm dla Jarusia (bo jadł co 1,5 godz, a nie co 3), oraz czasem na posiłku, żeby nie stracić pokarmu. Na badania pielęgniarki łapały mnie w biegu, na korytarzu, dosłownie. Nadal nie spałam...
Dochodziły do tego ciągłe nadzieje, że może bilirubina spadła i przy następnym badaniu nas wypiszą.
Wyszliśmy dopiero jakoś po dziewiątej dobie spędzonej w szpitalu. Nadal z wysoką bilirubiną, ale na tyle niską, że lekarz polecił wypis na żądanie.
A w domu? Na początku ciężko, bo nowa rzeczywistość, a człowiek już się przyzwyczaił do szpitalnego życia. Ale za to było trochę więcej snu...
Z tym że koszmar z żółtaczką się nie skończył więc robiliśmy dużo badań, później trzy razy byliśmy na izbie przyjęć, raz zostaliśmy przyjęci - kolejny szpital, kolejny koszmar, kolejne badania, znów czekanie, znów nerwy.... Na szczęście dzięki mojemu uporowi nie leżeliśmy w szpitalu, byliśmy na przepustce - jeździliśmy dwa razy dziennie na antybiotyk. W sumie w ruch poszły cztery antybiotyki. Infekcja niby przeszła. Bilirubina w końcu spadała.
Ale po jakimś czasie infekcja znów się pojawiła. Właściwie to na przemian pojawiała się i znikała. W sumie nie infekcja co złe wyniki badań!!!
Wzięłam mądrego lekarza na wizytę domową. I co? Infekcji już dawno nie było, trzy razy bez sensu był podany antybiotyk, bo po prostu przez stulejkę był zakłamany wynik posiewu.
Dodatkowo w domu Jaruś nadal bardzo intensywnie ulewał, także z obawy przed tym, że mógłby się zadławić, oraz z konieczności wypoczynku (nie tylko mojego wypoczynku, bo po szpitalu Jaruś też był wykończony) synek spał ze mną. No i już ze szpitala wyniósł nawyk zasypiania przy piersi. Był tak przemęczony płaczem pod lampą, że zasypiał przy cycu, później był głodny więc płakał, a jak już na prawdę zasnął, to budził się bo pod lampą mu nie pasowało...
Także zasypiał przy piersi, więc brałam go na ręce i kładłam się z nim na mojej klatce piersiowej, czasem tylko, gdy byłam pewna że odbił i nie uleje odkładałam go obok siebie. Ale przez pierwsze trzy miesiące najczęściej spał na mojej klatce piersiowej. Gdy chciał odbić i się wiercił brałam go do pionu, a gdy odbijał (i często ulał) kładliśmy się dalej spać. Baj de łej - nie wiem jak opanowałam sztukę zasypiania na plecach skoro całe życie sypiałam na boku i nie było mowy o spaniu na wznak. No ale dla dziecka zrobi się wszystko!
Intensywne ulewanie trwało do 6 czy nawet 7 miesiąca. Także Jaruś nie umie już spać inaczej jak tylko ze mną, w naszym łóżku, najchętniej przy piersi. W sumie taka kolej rzeczy mi odpowiada, w końcu ja mama kwoka jestem. Czasem oczywiście to było męczące, gdy budziłam się skostniała, albo gdy chciałam wyjść np. porozmawiać przez telefon, albo cokolwiek innego, a On macał kołdrę, a gdy mnie nie znalazł, to płakał przeraźliwie. Ale to mi na prawdę nie przeszkadza aż tak. Na minus działa jedynie to, że boję się że spadnie z łóżka, ale wystarczyło małe przemeblowanie i problem jest rozwiązany. Czy nie tęsknie do wolności i swobody? Nie! Zamierzam cieszyć się widokiem śpiącego synka tuż obok mnie, bo wiem, że te chwile szybko miną i już niestety nie wrócą...
Zmieniłabym tylko to, że zasypia przy piersi. Powinien umieć sam zasypiać, uspokajać się sam. Niestety wyszło jak wyszło, czasu nie cofnę. "Gdybym wtedy (jeszcze w szpitalu) wiedziała to co teraz wiem..." - no ale nie wiedziałam...
A karmienie piersią? To chyba jedyne co mi się w 100% udało. Co prawda kosztowało mnie to dużo wysiłku, bólu i determinacji, ale dałam radę. Nie obyło się bez bólu sutków na początku karmienia, pęknięcia sutka jeszcze w szpitalu podczas nocnego odciągania, zatoru w wyniku pękniętego sutka, oraz przykrych wspomnień ze szpitala związanych z prośbą o pomoc w przystawieniu Synka do piersi...
Ale wygrałam!
I bardzo to pokochałam!!! Ten widok otwartego dziubka czekającego na cyca. Te oczka zmrużone z rozkoszy picia mleczka. To spojrzenie prosto w mamine oczy. To ciamkanie i mlaskanie. To szukanie cycusia. Łapanie i wkładanie piersi do swojej buzi........
Także nic dziwnego że na pytanie "ile zamierzasz karmić?" nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć. To nie jest coś, co mogę zaplanować "1 stycznia odstawiam i koniec". Jaruś musi być na to gotowy, ale co ważniejsze - ja muszę być na to gotowa. Bo coraz bardziej zauważam, że to ze mną, z moją gotowością może być problem....
Nic też dziwnego, że źle reaguję na dogryzki w stylu "Ale 7 lat nie zamierzasz karmić?", albo "Ale nie zamierzasz karmić tak długo jak ta z Gry o Tron?". NIE, raczej nie. Ale też nie po to walczyłam o laktację aby pokarmić tylko pół roku i porzucić to np. na rzecz drobnych (w moim mniemaniu) przyjemnościi wygody.
Także.. tak to mniej więcej było u Nas.
A jakie są Wasze po porodowe historie???
Jedna z mam prosi o porady - co zrobić aby kilku miesięczna córeczka karmiona piersią zasypiała sama w łóżeczku.
I oczywiście co?
Połowa wypowiedzi, to teksty w stylu "Ja nie mam tego problemu, moje dziecko od urodzenia śpi w łóżeczku". No ale przecież chodziło o rady, więc jeżeli ktoś nie przechodził przez to samo (i nie odniósł sukcesu), ani nie ma nic konstruktywnego do powiedzenia, to po co się wypowiada? No po co? Chyba tylko po to, żeby popsuć nerwy. Coś na zasadzie "kto chce...?" i odpowiadają te osoby, które nie chcą... No ratunku...
Z kolei 1/4 to wypowiedzi w stylu "Trzeba było karmić mm, tak to sama jest sobie winna, więc niech cierpi", albo "Ja świadomie karmię mm i odkładam dziecko do łóżeczka od urodzenia i nie mam tego problemu".
No matko i córko...!!! Nie wiem czy śmiać się czy płakać. Czy może wrzucić wszystkie te kobiety które tak się wypowiedziały do rakiety i wystrzelić w kosmos... Tamtej nocy nie mogłam dalej czytać tych komentarzy, bo ze zdenerwowania bym nie zasnęła...
Świadome karmienie mm pominę, bo to dla mnie bardzo drażliwy temat. Ja tego nie popieram i tyle w temacie.
A odkładanie do łóżeczka od urodzenia? Jako że wydaje mi się, że jestem zwolenniczką łóżka rodzinnego nie popieram, ale też nie ganiam nikogo za to że jego dziecko śpi w łóżeczku. Rozumiem, że tak jest łatwiej, rozumiem że niektórzy muszą wracać do pracy i wizja łóżka rodzinnego ich odpycha. Staram się zrozumieć wszystko. Wybór indywidualny.
Moim skromnym zdaniem łóżko rodzinne sprawia, że dziecko ma większe poczucie bezpieczeństwo (podobno ma to także wpływ na późniejsze poczucie własnej wartości), zaciska więzi rodzinne, wpływa pozytywnie na psychikę zarówno matki jak i dziecka. Z jednej strony daje to możliwość dłuższego wypoczynku, bo dziecko chętniej i dłużej śpi przy mamie, z drugiej zaś strony wypoczynek ten może nie być wygodny z obawy i ciągłego napięcia że możemy przygnieść dziecko. Ale uważam że osoba o rozwiniętym instynkcie i intuicji, czy jak to tam nazwać potrafi sama ocenić czy jest w stanie bezpiecznie spać z dzieckiem. Ja byłam pewna, że nie skrzywdzę Jarusia. Ale główne skrzypce grało u Nas ulewanie i wielkie zmęczenie po szpitalu, oraz oczywiście chęć bliskości. Myślę że najlepszym rozwiązaniem jest spanie z dzieckiem np. do trzeciego miesiąca, następnie odkładanie do łóżeczka. I chyba tak też zrobię przy drugim dziecku.... Ale wiem, że życie i tak może zweryfikować moje plany...
Dopiero 1/4 wypowiedzi to prawdziwe, konstruktywne, wnoszące coś do tematu wypowiedzi z radami.
I tak... czytając, obserwując i słuchając...
Doszłam do pewnego ważnego wniosku.
Nie można oceniać ludzi z góry.
Nie można patrzeć na kogoś z pogardą, bo np.
nie karmi piersią, bo jego dziecko nie śpi w łóżeczku, albo bo pociecha zasypia przy piersi...
Każda mama ma swoją historię.
Każda w inny sposób weszła na drogę zwaną macierzyństwem.
U jednej droga była łatwa, u innej kręta i wyboista...
Zanim wyda się na kogoś wyrok, zanim oceni się drugą osobę, lub zmierzy ją wzrokiem od stóp do głów NAJPIERW należy dokładnie wysłuchać jej historii, no i oczywiście spojrzeć na siebie i zadać sobie pytanie - "czy ja czasem nie popełniam podobnych, lub nawet gorszych błędów?". Ale nawet gdy wysłuchamy historii do końca miejmy świadomość tego, że nadal nie wiemy (chyba że jesteście mega empatyczni - jak ja...) co w danym momencie czuła druga osoba, co nią kierowało, jakie miałam wcześniejsze przeżycia itd. Z resztą pamięć ludzka jest zawodna, szczegóły nam się z czasem zacierają, także opowieść może nie być kompletna.
I nie chodzi tu koniecznie o mnie.
Ale napiszę na własnym przykładzie, bo tak będzie najłatwiej.
Trafiłam do szpitala dwa dni przed planowanym terminem porodu w celu zakończenia ciąży przed czasem (lub dokładnie o czasie - w terminie z usg), ponieważ miałam niedoczynność tarczycy, cukrzycę oraz nadciśnienie, niestety.
Przed wywoływaniem nie spałam - z nerwów: "co to będzie?", "Jak będą wywoływać?", "Czy podadzą oksytocynę i czy na prawdę będzie bardzo bolało?"...
Dnia 29.11.2013 r założono mi "balonik" i miałam czekać co będzie (nikt się chyba nie spodziewał efektów). Traf chciał, że wieczorem "ruszyło", akurat podczas odwiedzin męża i trafiliśmy na porodówkę.
Poród był mega bolesny, oksytocyna działała, momentami traciłam świadomość, miałam chwilę pt "nie dotykaj mnie", ale to wszystko nie trwało długo, bo tylko coś ok 3,5 godziny. Podobno krótko.
Później sam poród to tylko kwestia 8 minut. Trzy pchnięcia i już - "lajtowo".
Tak też o godz 00:43 pojawił się On. Najwspanialsze, najdoskonalesze dzieło mojego życia!!!! Kochałam!!! Kochałam go od razu całą sobą!!! On płakał, bo wyszedł na ten zimny, dziwny świat, a ja płakałam ze szczęścia...! Na chwilę cały świat przestał istnieć. Byłam tylko ja i On. Cudowna, kochana, słodka istota która powstała ze mnie i z największej miłości mojego życia - M. No...tego nie da się opisać!!!...
Po porodzie przystawiłam Jarusia do piersi prawie od razu. Ssał ładnie, tylko ja leżałam w niewygodnej pozycji. Położna pomogła. Bo na szczęście miałam załatwianą położną. Cudna babka! Niestety w sali poporodowej byłam już zdana tylko na siebie... Było bardzo ciężko. Sutki bolały, mleka nie było od razu tak dużo, a pielęgniarki - zależy od zmiany... przeważnie trafiałam na te nadęte (przepraszam za wyrażenie) suki.... Teściowa pomagała, ale była tylko na chwilę. Myślę że gdybym nie była tak uparta, bo nie dałabym rady. Ale ja nie odpuszczałam!
Po porodzie śmigałam jak mały samolocik. Lekkie porody i szybkie dochodzenie do siebie mam chyba we krwi - po babci. Za to psychicznie byłam zmasakrowana przez szpital i to co się wokół mnie działo... Ta cała zła część personelu która wydawało mi się że miała dwa razy częściej zmiany, ciężkie początki karmienia piersią i wszystko co działo się dalej... no i zmęczenie... niewyobrażalne (czyli jednak da radę wytrzymać 9 dni i nocy praktycznie bez snu...).
Na początku nie spałam ze szczęścia i z nadmiaru emocji. Z resztą jak tu spać, skoro Mąż pojechał jakoś po 4, później rozmawiałam z koleżanką z sali (która urodziła chwilę po mnie), a o 6 już obchód, później mierzenie temperatury, badania, śniadanie, obiad, "Ma Pani talerze?"... i cały ten szpitalny chaos. Chaos który każdego dnia nie dawał mi spać. Co chwilę coś. I jakoś dziwnie, zawsze wychodziło, że gdy Jaruś wyglądał jakby miał trochę dłużej spać i już miałam się kłaść razem z nim, to właśnie wtedy ktoś przychodził, ktoś coś chciał... A już najczęściej brano wtedy dzieci do badań i nawet Jaruś wtedy nie mógł pospać :(
Naszych dwóch pierwszych dób razem nie pamiętam za dobrze. Walczyłam o laktację, ciągle przystawiałam Jarusia do piersi, dodatkowo przystawiałam laktator, piłam herbatki laktacyjne i starałam się nie zapominać o posiłkach. Tylko raz podałam mm, gdy laktacja się jeszcze nie rozkręciła. Jaruś dostał wtedy takiej kolki, że płakał on i płakałam ja... Pielęgniarki podały mu czopek, który nie do końca pomógł. Także chodziłam po pokoju z Jarusiem na rękach, śpiewałam "Aaaa kotki dwa" (później już tylko nuciłam, bo nie miałam siły), a po policzkach spływały mi łzy, bo moje dziecko cierpiało. Teraz, pisząc to - też mam łzy w oczach. Od razu...
Przewijać i przebierać nauczyłam się sama, bo musiałam. Po prostu po badaniach przywieźli mi w tym śmiesznym łóżeczku na kółkach rozebrane dziecko z pieluszką pełną po brzegi...
Bodajże w trzeciej dobie wykryto żółtaczkę. Nie wypuścili Nas do domu, ale dali nadzieję, że może za dwa dni, jak Jaruś się trochę ponaświetla wyjdziemy. I tak ciągle ta nadzieja, a później TRACH - nie wychodzimy, nie wychodzimy...
Wieść o żółtaczce przyszła nagle, nikt nic nie wyjaśnił, nikt nic nie powiedział, tylko przywieźli lampę do naszej sali, dali kilka krótkich instrukcji jak naświetlać - że nago, "tu założy Pani synkowi okularki" i że Synek ma non stop leżeć pod lampą, wyjmować tylko na karmienie i przewijanie. A może wyjaśnili, tylko ja byłam pół przytomna ze zmęczenia?
Ale Leluś nie chciał leżeć pod lampą. Ciągle płakał. A ja brałam go, uspokajałam, przystawiałam do piersi bo myślałam że jest głodny, przewijałam gdy tego potrzebował i znów odkładałam, a on po 3 minutach znów płakał. Więc znów brałam go do siebie. I tak w kółko. Pielęgniarki nalegały żeby podać mleko modyfikowane, bo dziecko głodne dlatego płacze. A ja wiedziałam, że Synu się najada, wiedziałam że mam mleko, widziałam też że Jaruś obficie ulewa, więc byłam pewna - głodny nie był. Po prostu nie lubił leżeć w łóżeczku pod lampą - nago i w głupich okularkach, z daleka od mamy. Lampa stara, bez inkubatorka, także trzeba było dogrzać salę. Starym grzejnikiem of course. Czyli mieliśmy w sali saunę. Wszystkim naookoło to przeszkadzało, ale nie mnie. Jaruś musiał mieć ciepło bo leżał nagusieńki i tyle.
Łóżeczko i lampę zamontowano z daleka od mojego łóżka, także siedziałam na krześle i czuwałam. To były już kolejne nieprzespane dni i noce... W końcu przesunęłam łóżeczko z lampą obok mojego łóżka. Nadal nie mogłam spać, bo Jaruś spał maksymalnie 15 minut, więc bałam się, że jak zasnę to się nie obudzę gdy będzie płakał (moja koleżanka z pokoju tak miała - ja ją budziłam).
Nadal nie chciał leżeć pod lampą. Płakał. Dużo i głośno. Raz od sprzątaczki usłyszałam bardzo nie miłe słowa coś w stylu "a to wyrodna mama - nie nosi dziecka gdy ono tak płacze". Nie miałam siły pyskować. Odpyskował mąż mojej "współlokatorki". Bo w końcu nosiłam go, non stop go nosiłam. Prawie w ogóle nie leżał pod lampą. Byłam wykończona, totalnie.
Walczyłam i kombinowałam żeby tylko Jaruś się naświetlał, żebyśmy w końcu wyszli z tego piekła. Przestawiłam lampę nad moje łóżko, położyłam nagiego Jarusia na sobie, a sama leżałam w okularach przeciwsłonecznych. Niestety łóżko było parę cm niżej od łóżeczka dziecięcego więc pan doktor uznał, że moc naświetlania będzie wtedy mniejsza. Wróciliśmy do punktu wyjścia...
W końcu już sama nie wiem po ilu dniach walki z naświetlaniem zabrano Jarusia na wyższe piętro, na oddział neonatologii gdzie były mocniejsze lampy oraz nadzór pielęgniarek (które dopiero wtedy przyznały że dziecko nie jest głodne). Było to dla mnie ciężkie, ale wiedziałam że to dla dobra Synka. Kursowałam góra-dół, żeby być przy Jarusiu, karmić go, a jednocześnie żeby być "u siebie"podczas obchodu swojego i synowego, żeby odciągnąć dodatkowy pokarm dla Jarusia (bo jadł co 1,5 godz, a nie co 3), oraz czasem na posiłku, żeby nie stracić pokarmu. Na badania pielęgniarki łapały mnie w biegu, na korytarzu, dosłownie. Nadal nie spałam...
Dochodziły do tego ciągłe nadzieje, że może bilirubina spadła i przy następnym badaniu nas wypiszą.
Wyszliśmy dopiero jakoś po dziewiątej dobie spędzonej w szpitalu. Nadal z wysoką bilirubiną, ale na tyle niską, że lekarz polecił wypis na żądanie.
A w domu? Na początku ciężko, bo nowa rzeczywistość, a człowiek już się przyzwyczaił do szpitalnego życia. Ale za to było trochę więcej snu...
Z tym że koszmar z żółtaczką się nie skończył więc robiliśmy dużo badań, później trzy razy byliśmy na izbie przyjęć, raz zostaliśmy przyjęci - kolejny szpital, kolejny koszmar, kolejne badania, znów czekanie, znów nerwy.... Na szczęście dzięki mojemu uporowi nie leżeliśmy w szpitalu, byliśmy na przepustce - jeździliśmy dwa razy dziennie na antybiotyk. W sumie w ruch poszły cztery antybiotyki. Infekcja niby przeszła. Bilirubina w końcu spadała.
Ale po jakimś czasie infekcja znów się pojawiła. Właściwie to na przemian pojawiała się i znikała. W sumie nie infekcja co złe wyniki badań!!!
Wzięłam mądrego lekarza na wizytę domową. I co? Infekcji już dawno nie było, trzy razy bez sensu był podany antybiotyk, bo po prostu przez stulejkę był zakłamany wynik posiewu.
Dodatkowo w domu Jaruś nadal bardzo intensywnie ulewał, także z obawy przed tym, że mógłby się zadławić, oraz z konieczności wypoczynku (nie tylko mojego wypoczynku, bo po szpitalu Jaruś też był wykończony) synek spał ze mną. No i już ze szpitala wyniósł nawyk zasypiania przy piersi. Był tak przemęczony płaczem pod lampą, że zasypiał przy cycu, później był głodny więc płakał, a jak już na prawdę zasnął, to budził się bo pod lampą mu nie pasowało...
Także zasypiał przy piersi, więc brałam go na ręce i kładłam się z nim na mojej klatce piersiowej, czasem tylko, gdy byłam pewna że odbił i nie uleje odkładałam go obok siebie. Ale przez pierwsze trzy miesiące najczęściej spał na mojej klatce piersiowej. Gdy chciał odbić i się wiercił brałam go do pionu, a gdy odbijał (i często ulał) kładliśmy się dalej spać. Baj de łej - nie wiem jak opanowałam sztukę zasypiania na plecach skoro całe życie sypiałam na boku i nie było mowy o spaniu na wznak. No ale dla dziecka zrobi się wszystko!
Intensywne ulewanie trwało do 6 czy nawet 7 miesiąca. Także Jaruś nie umie już spać inaczej jak tylko ze mną, w naszym łóżku, najchętniej przy piersi. W sumie taka kolej rzeczy mi odpowiada, w końcu ja mama kwoka jestem. Czasem oczywiście to było męczące, gdy budziłam się skostniała, albo gdy chciałam wyjść np. porozmawiać przez telefon, albo cokolwiek innego, a On macał kołdrę, a gdy mnie nie znalazł, to płakał przeraźliwie. Ale to mi na prawdę nie przeszkadza aż tak. Na minus działa jedynie to, że boję się że spadnie z łóżka, ale wystarczyło małe przemeblowanie i problem jest rozwiązany. Czy nie tęsknie do wolności i swobody? Nie! Zamierzam cieszyć się widokiem śpiącego synka tuż obok mnie, bo wiem, że te chwile szybko miną i już niestety nie wrócą...
Zmieniłabym tylko to, że zasypia przy piersi. Powinien umieć sam zasypiać, uspokajać się sam. Niestety wyszło jak wyszło, czasu nie cofnę. "Gdybym wtedy (jeszcze w szpitalu) wiedziała to co teraz wiem..." - no ale nie wiedziałam...
A karmienie piersią? To chyba jedyne co mi się w 100% udało. Co prawda kosztowało mnie to dużo wysiłku, bólu i determinacji, ale dałam radę. Nie obyło się bez bólu sutków na początku karmienia, pęknięcia sutka jeszcze w szpitalu podczas nocnego odciągania, zatoru w wyniku pękniętego sutka, oraz przykrych wspomnień ze szpitala związanych z prośbą o pomoc w przystawieniu Synka do piersi...
Ale wygrałam!
I bardzo to pokochałam!!! Ten widok otwartego dziubka czekającego na cyca. Te oczka zmrużone z rozkoszy picia mleczka. To spojrzenie prosto w mamine oczy. To ciamkanie i mlaskanie. To szukanie cycusia. Łapanie i wkładanie piersi do swojej buzi........
Także nic dziwnego że na pytanie "ile zamierzasz karmić?" nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć. To nie jest coś, co mogę zaplanować "1 stycznia odstawiam i koniec". Jaruś musi być na to gotowy, ale co ważniejsze - ja muszę być na to gotowa. Bo coraz bardziej zauważam, że to ze mną, z moją gotowością może być problem....
Nic też dziwnego, że źle reaguję na dogryzki w stylu "Ale 7 lat nie zamierzasz karmić?", albo "Ale nie zamierzasz karmić tak długo jak ta z Gry o Tron?". NIE, raczej nie. Ale też nie po to walczyłam o laktację aby pokarmić tylko pół roku i porzucić to np. na rzecz drobnych (w moim mniemaniu) przyjemnościi wygody.
Także.. tak to mniej więcej było u Nas.
A jakie są Wasze po porodowe historie???
czwartek, 17 lipca 2014
Postanowienia wychowawcze
Zastanawiam się jakim być Rodzicem, aby być Dobrym Rodzicem.
Na co pozwalać, czego zabraniać?
Na co zwrócić uwagę?
Jak wpajać dobre nawyki?
Mam głowę pełną pomysłów.
Ale jak to wyjdzie? Czas pokaże!
Myślę że najlepszym sposobem na to, aby dobrze wychować pociechę jest dawanie Dziecku dobrego przykładu, oraz trzymanie się określonych zasad - wytyczanie dziecku odpowiedniej drogi i pielęgnowanie oraz utrwalanie pozytywnych zachowań.
Tak też chciałabym dawać Jarusiowi dobry przykład. W każdej płaszczyźnie. Wiadomo - idealna nie jestem i nigdy nie będę. Ale chcę, ba, już pracuję nad sobą.
I planuję...
Chciałabym, aby Jaruś:
1) Był opanowany, spokojny, aby nie był kłótliwy.
Chciałabym, aby mój Synek wypracował w sobie spokój nawet gdy np. stłucze mu się piękna dopiero co kupiona doniczka na ziółka (tak jak jego mamie ostatnio) ;)... Ja dopiero jakiś czas temu zauważyłam, że wypracowałam w sobie ten spokój. Śmieję się z własnych błędów, przyznaję się do nich i staram się wyciągać wnioski na przyszłość. Dobrze by było, aby Jaruś wcześniej opanował tę sztukę.
Muszę też uważać na słowa. Nie chcę aby Jaruś klął jak szewc. Z tym muszę popracować...
Chciałabym też, aby Synu posiadał umiejętność rozmowy z ludźmi. Nie chcę, aby kłócił się z dziewczyną czy żoną, nie chcę aby wyniósł złe wzorce z domu. Nie chcę aby słuchał kłótni rodziców - tak jak ja wiele razy... Dlatego planuję dwie rzeczy. Po pierwsze chciałabym abyśmy z M. się mniej kłócili, abyśmy nauczyli się ze sobą rozmawiać. Wiem, że to będzie ciężkie, bo w tej kwestii nie mieliśmy idealnych wzorców, wychowanie przez naszych rodziców odbiegało od ideału, trudno będzie nad tym pracować i to zmieniać, ale to wcale nie znaczy że się nie da. Po drugie w przyszłości zamierzam podzielić się z Jarusiem pewną mądrą radą (dziękuję P.!) - "Nie skupiaj się na tym co już się wydarzyło, nie rozdrapuj tego, nie pielęgnuj złości, tylko skup się na rozwiązaniu problemu". Staram się słuchać tej rady i już teraz zbieram pierwsze żniwa. W te zmiany także zamierzam wdrażać M.
2) Odżywiał się racjonalnie i zdrowo.
Chciałabym, aby Wiking odżywiał się zdrowo. Aby pił wodę mineralną, jadł dużo warzyw i owoców, nie nadużywał alkoholu. I żeby nie przesadzał ze słodyczami.
Wodę piję, także jeden dobry przykład jest, gorzej ze strony M. który pije colę, ale nic na to nie poradzę, dlatego od najmłodszych lat zamierzam przyzwyczajać go do gaszenia pragnienia wodą, niegazowaną wodą mineralną lub źródlaną. Ewentualnie soki, prawdziwe wyciskane soki, jak najmniej gazowanych napojów.
A jedzenie? Tutaj myślę że też jestem dobrym wzorem do naśladowania. Muszę jeszcze trochę nad sobą popracować, ale myślę że Jaruś będzie dla mnie największą motywacją. Zamierzam zapewniać mu białka, tłuszcze oraz węglowodany w najzdrowszej postaci...
3) Jadł zdrowe przekąski
Planuję podawać Jarusiowi codziennie porcję owoców, tworzyć z nich desery: musy, jogurty owocowe (po zmieszaniu z jogurtem naturalnym), kisiele, przeciery, koktajle, naleśniki z owocami itd... W późniejszym czasie planuję także serwować pestki, orzechy, suszone owoce i inne zdrowe rzeczy.
Ale co do słodyczy... Myślałam i myślałam i wymyśliłam. Ale o tym w następnej notce ;-)
Zostawmy już to jedzenie...
4) Umiał zająć się domem.
Chciałabym, aby w przyszłości Jaruś umiał sam posprzątać mieszkanie, wyprać i wyprasować ubrania, ugotować obiad, zrobić wszystko w domu. Aby był zaradny. Aby jego przyszła Kobieta miała z nim na prawdę dobrze. Po prostu aby pamiętał, że też ma ręce i nogi. Dlatego planuję angażować go we wszelkie prace domowe. I chwalić. Duuużo chwalić oraz dziękować za każdą nawet najmniejszą pomoc.
5) Był pracowity i zaradny.
Nad tym punktem też jakiś czas myślałam. I uważam, że aby go spełnić muszę wspierać Jarusia, chwalić go za każdy, nawet najdrobniejszy sukces, robić wszystko aby wierzył we własne siły, aby miał wysokie poczucie własnej wartości. Oczywiście zachowując równowagę, aby nie wychować zaślepionego egoisty...
Planuję także pilnować postępów edukacyjnych Jarusia. Ale nie - nie zamierzam dawać surowych kar, ani nagradzać (np. słodyczami) za dobre stopnie. Planuję na prawdę pilnować tego czego się nauczył, lub gdy będzie trzeba przypominać sobie materiał i wyjaśniać mu daną kwestię w jak najprostszy sposób. Będzie ciężko, wiem. Postaram się! Jak nie to... nie zamierzam oszczędzać na korepetycjach i zajęciach dodatkowych...
6) Był uczuciowy, ciepły, wierny i oddany.
Tu chyba jedyne co mogę zrobić to dawać dobry przykład. Słyszałam bardzo mądre słowa, że "ile ciepła, czułości i miłości damy dziecku w pierwszych dwóch latach jego życia, tyle w późniejszych latach otrzymamy w zamian". Nie wiem ja jest i na ile to stwierdzenie jest prawdziwe, w każdym razie kocham mojego Synka nad życie i na pewno nie zabraknie mu przy mnie ciepła, uczuciowości i oddania.
Na dzień dzisiejszy tyle mi przychodzi na myśl. Jak coś jeszcze wymyślę, to dopiszę. Albo opiszę w nowym wpisie. Kwestie słodyczową zostawiam na inną notkę.
W ciąży miałam wiele wyobrażeń na temat tego jak będzie wyglądało nasze życie. Gdzie Wiking będzie spał, co i jak będzie jadł itd. M.in planowałam, że Jaruś będzie spał w łóżeczku, że będzie zasypiał samodzielnie. Nie udało się. Życie zweryfikowało moje plany. Ale i tak myślę że odniosłam sukces. Może i Jaruś śpi ze mną w łóżku, może i zasypia przy piersi, ale jest za to spokojnym, grzecznym i szczęśliwym chłopcem.
Oczywiście zrobię co w mojej mocy, aby być dobrą mamą i aby dobrze wychować mojego Skarba... Ale dzięki doświadczeniu - do wyżej wypisanych planów podchodzę dosyć luźno. Najważniejsze, aby mój Synek był szczęśliwy!!!
PS. Serdecznie polecam Wam książkę "Kiedy pozwolić? Kiedy zabronić" Roberta McKenzie. Co prawda przeczytałam dopiero dwa pierwsze rozdziały, ale już wiem, że ta książka bardzo mocno mi pomoże w dobrym wychowaniu mojego Wikinga...
.
Na co pozwalać, czego zabraniać?
Na co zwrócić uwagę?
Jak wpajać dobre nawyki?
Mam głowę pełną pomysłów.
Ale jak to wyjdzie? Czas pokaże!
Myślę że najlepszym sposobem na to, aby dobrze wychować pociechę jest dawanie Dziecku dobrego przykładu, oraz trzymanie się określonych zasad - wytyczanie dziecku odpowiedniej drogi i pielęgnowanie oraz utrwalanie pozytywnych zachowań.
Tak też chciałabym dawać Jarusiowi dobry przykład. W każdej płaszczyźnie. Wiadomo - idealna nie jestem i nigdy nie będę. Ale chcę, ba, już pracuję nad sobą.
I planuję...
Chciałabym, aby Jaruś:
1) Był opanowany, spokojny, aby nie był kłótliwy.
Chciałabym, aby mój Synek wypracował w sobie spokój nawet gdy np. stłucze mu się piękna dopiero co kupiona doniczka na ziółka (tak jak jego mamie ostatnio) ;)... Ja dopiero jakiś czas temu zauważyłam, że wypracowałam w sobie ten spokój. Śmieję się z własnych błędów, przyznaję się do nich i staram się wyciągać wnioski na przyszłość. Dobrze by było, aby Jaruś wcześniej opanował tę sztukę.
Muszę też uważać na słowa. Nie chcę aby Jaruś klął jak szewc. Z tym muszę popracować...
Chciałabym też, aby Synu posiadał umiejętność rozmowy z ludźmi. Nie chcę, aby kłócił się z dziewczyną czy żoną, nie chcę aby wyniósł złe wzorce z domu. Nie chcę aby słuchał kłótni rodziców - tak jak ja wiele razy... Dlatego planuję dwie rzeczy. Po pierwsze chciałabym abyśmy z M. się mniej kłócili, abyśmy nauczyli się ze sobą rozmawiać. Wiem, że to będzie ciężkie, bo w tej kwestii nie mieliśmy idealnych wzorców, wychowanie przez naszych rodziców odbiegało od ideału, trudno będzie nad tym pracować i to zmieniać, ale to wcale nie znaczy że się nie da. Po drugie w przyszłości zamierzam podzielić się z Jarusiem pewną mądrą radą (dziękuję P.!) - "Nie skupiaj się na tym co już się wydarzyło, nie rozdrapuj tego, nie pielęgnuj złości, tylko skup się na rozwiązaniu problemu". Staram się słuchać tej rady i już teraz zbieram pierwsze żniwa. W te zmiany także zamierzam wdrażać M.
2) Odżywiał się racjonalnie i zdrowo.
Chciałabym, aby Wiking odżywiał się zdrowo. Aby pił wodę mineralną, jadł dużo warzyw i owoców, nie nadużywał alkoholu. I żeby nie przesadzał ze słodyczami.
Wodę piję, także jeden dobry przykład jest, gorzej ze strony M. który pije colę, ale nic na to nie poradzę, dlatego od najmłodszych lat zamierzam przyzwyczajać go do gaszenia pragnienia wodą, niegazowaną wodą mineralną lub źródlaną. Ewentualnie soki, prawdziwe wyciskane soki, jak najmniej gazowanych napojów.
A jedzenie? Tutaj myślę że też jestem dobrym wzorem do naśladowania. Muszę jeszcze trochę nad sobą popracować, ale myślę że Jaruś będzie dla mnie największą motywacją. Zamierzam zapewniać mu białka, tłuszcze oraz węglowodany w najzdrowszej postaci...
3) Jadł zdrowe przekąski
Planuję podawać Jarusiowi codziennie porcję owoców, tworzyć z nich desery: musy, jogurty owocowe (po zmieszaniu z jogurtem naturalnym), kisiele, przeciery, koktajle, naleśniki z owocami itd... W późniejszym czasie planuję także serwować pestki, orzechy, suszone owoce i inne zdrowe rzeczy.
Ale co do słodyczy... Myślałam i myślałam i wymyśliłam. Ale o tym w następnej notce ;-)
Zostawmy już to jedzenie...
4) Umiał zająć się domem.
Chciałabym, aby w przyszłości Jaruś umiał sam posprzątać mieszkanie, wyprać i wyprasować ubrania, ugotować obiad, zrobić wszystko w domu. Aby był zaradny. Aby jego przyszła Kobieta miała z nim na prawdę dobrze. Po prostu aby pamiętał, że też ma ręce i nogi. Dlatego planuję angażować go we wszelkie prace domowe. I chwalić. Duuużo chwalić oraz dziękować za każdą nawet najmniejszą pomoc.
5) Był pracowity i zaradny.
Nad tym punktem też jakiś czas myślałam. I uważam, że aby go spełnić muszę wspierać Jarusia, chwalić go za każdy, nawet najdrobniejszy sukces, robić wszystko aby wierzył we własne siły, aby miał wysokie poczucie własnej wartości. Oczywiście zachowując równowagę, aby nie wychować zaślepionego egoisty...
Planuję także pilnować postępów edukacyjnych Jarusia. Ale nie - nie zamierzam dawać surowych kar, ani nagradzać (np. słodyczami) za dobre stopnie. Planuję na prawdę pilnować tego czego się nauczył, lub gdy będzie trzeba przypominać sobie materiał i wyjaśniać mu daną kwestię w jak najprostszy sposób. Będzie ciężko, wiem. Postaram się! Jak nie to... nie zamierzam oszczędzać na korepetycjach i zajęciach dodatkowych...
6) Był uczuciowy, ciepły, wierny i oddany.
Tu chyba jedyne co mogę zrobić to dawać dobry przykład. Słyszałam bardzo mądre słowa, że "ile ciepła, czułości i miłości damy dziecku w pierwszych dwóch latach jego życia, tyle w późniejszych latach otrzymamy w zamian". Nie wiem ja jest i na ile to stwierdzenie jest prawdziwe, w każdym razie kocham mojego Synka nad życie i na pewno nie zabraknie mu przy mnie ciepła, uczuciowości i oddania.
Na dzień dzisiejszy tyle mi przychodzi na myśl. Jak coś jeszcze wymyślę, to dopiszę. Albo opiszę w nowym wpisie. Kwestie słodyczową zostawiam na inną notkę.
W ciąży miałam wiele wyobrażeń na temat tego jak będzie wyglądało nasze życie. Gdzie Wiking będzie spał, co i jak będzie jadł itd. M.in planowałam, że Jaruś będzie spał w łóżeczku, że będzie zasypiał samodzielnie. Nie udało się. Życie zweryfikowało moje plany. Ale i tak myślę że odniosłam sukces. Może i Jaruś śpi ze mną w łóżku, może i zasypia przy piersi, ale jest za to spokojnym, grzecznym i szczęśliwym chłopcem.
Oczywiście zrobię co w mojej mocy, aby być dobrą mamą i aby dobrze wychować mojego Skarba... Ale dzięki doświadczeniu - do wyżej wypisanych planów podchodzę dosyć luźno. Najważniejsze, aby mój Synek był szczęśliwy!!!
PS. Serdecznie polecam Wam książkę "Kiedy pozwolić? Kiedy zabronić" Roberta McKenzie. Co prawda przeczytałam dopiero dwa pierwsze rozdziały, ale już wiem, że ta książka bardzo mocno mi pomoże w dobrym wychowaniu mojego Wikinga...
.
Subskrybuj:
Posty (Atom)