wtorek, 31 grudnia 2013

Podsumowanie roku 2013

Ostatnio podczas jednego z nocnych karmień rozmyślałam nad początkiem 2013 roku. Nieświadomie zaczęłam robić w głowie posumowanie roku. Pomyślałam że nadszedł czas na przelanie tych myśli na bloga.

Samiuteńki początek 2013 roku nie był dla mnie, a właściwie dla Nas zbyt dobry. Trochę kłótni, ciężkie rozmowy, ważne decyzje do podjęcia...
Jeszcze trochę, jeszcze odrobinkę, a nie bylibyśmy z M. razem. Jeszcze troszkę, jeszcze troszeczkę i bym odeszła.
Nie będę tu wchodzić w szczegóły. Po prostu czasem dzieje się tak, że człowiek nie wytrzymuje. Coś w człowieku pęka i nawet jeżeli kocha drugą osobę do szaleństwa, nad życie, to nie może z tą osobą zostać jeżeli nie zostaną podjęte pewne kroki, jeżeli coś się po prostu nie zmieni...

Na szczęście M. wybrał walkę o Nas.
Pewna rozmowa, długa i ciężka rozmowa... dzięki której zobaczyłam jak bardzo mnie kocha. Zostałam. I całe szczęście że zostałam. Wszystko się poukładało... i to bardzo!

Na wiosnę mieliśmy się zacząć starać o dziecko. No i 10 marca zaczęliśmy. M. przejął inicjatywę i... jak się później okazało: udało nam się za pierwszym razem! Zaszłam w ciążę. Byliśmy bardzo szczęśliwi!

W czerwcu, dokładnie 21.06 wzięliśmy ślub, a 27.06 odbył się nasz drugi ślub - na Festiwalu w Wolinie. Były to dwa z trzech najwspanialszych dni w moim życiu.

W sumie... większość 2013 roku minęła nam na wyczekiwaniu naszego wspaniałego Synka.
No i się doczekaliśmy!
29.11 przyszedł na świat nasz kochany Synek - Jaruś. Spełniło się nasze marzenie. Dzień porodu był trzecim  najwspanialszym dniem w moim życiu. Zakochałam się w naszym Synku od razu! Byłam i jestem najszczęśliwszą kobietą na świecie. Jestem totalnie, totalnie zakochana. Nie da się tego opisać. No po prostu się nie da...
W 2013 to także moje pierwsze kroki na drodze macierzyństwa. Kilka ciężkich chwil w szpitalu, ale jakoś to przetrwaliśmy. Pierwsze przewijanie i ubieranie, radość z pierwszej kupy, początki karmienia piersią, pierwszy spacer...


I tak sobie teraz myślę...
To był na prawdę udany rok. Bardzo udany rok! Z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że był to NAJLEPSZY ROK W MOIM ŻYCIU!!! Mam wspaniałego Męża i równie wspaniałego Syna. Kocham ich i będę kochała z całych sił do końca moich dni. Jestem bardzo szczęśliwa!!!

Ale... gdyby na początku roku M. podjął inną decyzję, to WSZYSTKO potoczyłoby się inaczej. Zupełnie inaczej. I ta myśl mnie przeraża. Jak dobrze że właśnie tak się wszystko potoczyło.
...
Od 2014 nie wymagam wiele. Mam już wszystko. Chcę aby nowy rok był po prostu spokojny i szczęśliwy. Tyle.

A Wam moje Kochane życzę aby 2014 był dla Was równie szczęśliwy jak 2013 dla mnie. Spełnienia marzeń, realizacji wszystkich planów, oby ten rok był właśnie taki jaki byście chciały aby był!
Ściskam mocno!!!

PS. W niedziele (29.12) Leluś skończył miesiąc. Wczoraj zauważyłam, że Juniorek przewraca się z brzucha na plecy. Myślałam że to przypadek, ale nie... On zrobił to przy mnie już z 10 razy. Jestem w szoku. Myślałam że to nastąpi nieco później, a nie już na samym począteczku drugiego miesiąca... Jestem totalnie w szoku.
Zauważyłam też, że już od jakiegoś czasu Mały się uśmiecha, wydaje mi się, że świadomie.
Dodatkowo dzisiaj zauważyłam, że dwa dni temu się nie myliłam - Jaruś płacze prawdziwymi łzami.
Wydaje także pojedyncze dziecięce dźwięki typu "gu", "ee". Bo to że wodzi wzrokiem za przedmiotami, czerpie radość z pozytywki itd to zauważyłam już jakiś czas temu. Nasz Syn jest NIESAMOWITY!!!! 

środa, 25 grudnia 2013

Wesołych Świąt (chwila relaksu dla mamy)

Troszkę późnawo, bo już po wigilii, ale... lepiej późno niż wcale.
Chciałam Wam życzyć Wesołych Świąt i Szczęśliwego Nowego Roku. Wspaniałych chwil w rodzinnym gronie, wymarzonych prezentów i szampańskiej imprezy sylwestrowej!!!!

A u nas...
U nas rodzinnie. Świątecznie.
Tatulek poszedł z synkiem na spacer.
A mama ma chwilę relaksu dla siebie.
Cudownieee! Wielbię święta :)

Jem właśnie obiad i mam kilka minut na spokojne postukanie w klawiaturę (bez czepiako-małpeczki na rękach). Później położę się spać. Achhh!!! [Dziękuję Kochanie że tak ochoczo zabierasz naszego Synka na spacer i dbasz o to abym miała chwilkę dla siebie. Doceniam to, że widzisz ile pracy wymaga zajmowanie się Maluchem i pomagasz mi w tym.]

A co do życia z Juniorkiem.
Jak już pisałam: zaczynamy się lepiej poznawać.
Codziennie odkrywamy coś nowego.

Największym problemem było to, że Lelek zasypiał przy cycu.
Nic nie było go w stanie uspokoić i uśpić.
Dzisiaj odkryłam jak sobie z tym radzić.
Po prostu gdy Leluś jest zmęczony - wykona dwa ziewnięcia
trzeba mu podać smoczek, ułożyć do spania i "odciąć od bodźców" czyli
osłonić lub odejść w spokojne miejsce. Wtedy zasypia.
Jeżeli się przegapi dwa, maksymalnie trzy ziewnięcia wtedy włącza się syrena,
a wtedy to już nic nie pomoże. Nic prócz cyca.

Także... może i początki są ciężkie. W niektórych przypadkach nawet cholernie ciężkie...
Ale za to JAKĄ satysfakcje daje to poznawanie i odkrywanie własnego dziecka i jego upodobań :-)

Baj de łej. Po Wigilii mam pewne przemyślenia:
- Na razie koniec z jeżdżeniem do kogoś z Małym (nawet jeśli jest to babcia). Koniec dopóki na prawdę się nie ogarniemy, w sensie lepiej nie poznamy naszego Synka. Dlaczego tak? Bo u teściowej strasznie się męczyłam - Mały płakał, każdy obserwował każdy mój ruch, nasłuchałam się wielu porad, tymczasem Lelek był po prostu zmęczony, było mu zimno (w porównaniu do naszego domu u teściowej było jak w chłodni), dodatkowo Jaruś miał za dużo wrażeń jak na jeden dzień - musiał się uspokajać cycem, no i złapała go kolka (po raz setny musiałam zapewniać, że nie piłam kawy zbożowej, nie jadłam też nic takiego, co by Małego wzdęło, po prostu nasz mały rekin/dinozaur tak łapczywie je i łapie pierś, że zasysa sporo powietrza).
- W moim przypadku życzenia są zbędne, bo ja mam już wszystko co najważniejsze. Jedynie (najlepiej wieczne) zdrowie dla synka i męża by się przydało. Nic więcej nie potrzebuje!
- To były chyba pierwsze Święta w które... byłam głodna! Ja! W Święta! A to wszystko przez dietę dla karmiących. Ale w sumie po cukrzycowej diecie jakoś się przyzwyczaiłam do ograniczeń. Mogę jeść sernik, a to już jak dla mnie na prawdę duża rozkosz :-)

(Nasza choinka w 2014 roku :))

Dobra, uciekam drzemać, bo nie wiem kiedy moi mężczyźni wrócą... Może czeka mnie godzina, a może piętnaście minut snu...

Buziaki i uściski!

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Pierwszy rodzinny spacer

Robi się coraz lepiej. Kolki się uspokoiły, 
wygląda na to, że powoli cykl dnia się normuje.
Lepiej się poznajemy z Jarusiem.
Żółtaczka niestety nadal jest,
badanie moczu po świętach.
Nadal muszę uważać na pierś,
bo podobno zatory lubią wracać.
No ale ogólnie jest lepiej...

A oto zdjęcia z wczoraj (22.12.2013) - Nasz pierwszy rodzinny spacer:



piątek, 20 grudnia 2013

Ufff.

Bilirubina spada. Ufff...
Nie jest cudownie niska, ale jest niższa.
Niższa niż ostatnio. Było 16, jest 11.
Nadal naświetlanie w oknie,
nadal trzeba trzymać rękę na pulsie.
Ale grunt że spada, grunt że do szpitala nie idziemy :-)

Jaruś właśnie leży na brzuszku...
Ma takie zalecenie: musi leżeć na brzuszku jak najdłużej.
Niestety płacze. Nie mogę... Nie wytrzymam. Biorę na ręce.

No i uspokajanie od nowa...
A powinnam wieszać pranie,
bo ostatnio Leluś zalał prawie wszystko...
No ale nic... Do akcji wkracza cyc i przyjaciele...


Przed nami jeszcze jedno badanie.
Przedłużająca się żółtaczka może prowadzić do infekcji dróg moczowych.
Także dziś rano polowałam na siuśki Syna.
Upolowałam, za drugim razem, ale upolowałam.
Niestety M. nie zdążył zawieść próbki, bo mieliśmy złą informacje o godzinie do której należy donieść.
No nic - w poniedziałek powtórka z rozrywki...
Znów proszę Was o trzymanie kciuków...
Oby nic nie było. Nawet nie wiem, nie chce wiedzieć "co jeśli...?". 



PS. Właśnie... Jaruś dorobił się już kilku ksyw. Nazywamy go m.in: Jarusiński, Jarecki, Lelek, Leluś (od płaczu: "lee-lee-lee"), Mińciu, Miniuś (M. zaczął tak mówić, genezy powstania nie pamiętam), Juniorek, Mały, Ciapulek, Myszolek (czasem robi takie minki jak jedna myszka z kreskówki :3).

Oto nasz mały Wiking:

A jak Wy nazywacie swoje pociechy? :-)

środa, 18 grudnia 2013

Kolki.

Mały jest dopiero niecałe 3 tygodnie na świecie,
a przeszliśmy już wiele: szpital i tą całą żółtaczkę
(jutro pobieranie krwi i wynik bilirubiny),
pęknięcie sutka (nadal z nim walczę),
zator w piersi (już zażegnany, na szczęście).
A teraz znowu COŚ. Mianowicie: KOLKI.

Już w szpitalu złapał pierwszą kolkę:
wtedy coś zjadłam, nieświadomie.
Teraz kolki dopadają go non stop.
Kiepsko odbija, dużo i łapczywie je,
do tego niedojrzałość układu pokarmowego.
Przepis na kolki gotowy.

Mam dwie nocki z głowy.
Wczoraj późnym wieczorem mąż zastał mnie
siedzącą na łóżku z Jarusiem na rękach.
Po prostu bałam się go odłożyć.
Bałam się że znów uleje, że znów się rozpłacze,
że znów nie pośpi i do kolki dojdzie zmęczenie.
Także siedziałam jak sierotka_marysia,
żeby tylko Maluch się troszkę wyspał.
...
Dziś też Mały płacze, śpi parę minut i się budzi,
ulewa... W sumie to chlusta, a nie ulewał.
Przebierałam go chyba z pięć razy.
Było widać że się męczy :-(
Rurka Windy poszła w ruch.
Ulżyło. I to jak!
Szczegóły zostawię dla siebie,
bo to nic przyjemnego.

Mimo wszystko poszliśmy na spacer. Spał.
Niestety spacer krótki, bo wiedziałam że jak ulał,
to wcześniej rozlegnie się alarm że chce jeść.
Tak też było. Pod samym domem, gdy wnosiłam zakupy.
Alarm na całą dzielnicę - wszyscy muszą wiedzieć,
że Jaruś wrócił ze spaceru i jest głodny.

Po powrocie powtórka z rozrywki:
ulewanie, brak snu, prężenie ciałka.
Z pomocą przyszły kropelki:
Infacol i BioGaja.
Na razie się nie wypowiadam,
nie chcę chwalić dnia przed zachodem słońca...

(drzemka na mamie...)

Jakie mam przemyślenia po dzisiejszym dniu?
Wszystko co sobie zaplanowałam w czasie ciąży szlag trafił.
Życie z Maleństwem weryfikuje plany.
Kij z tym czy Maluch przyzwyczai się do zasypiania na mnie,
czy przywiąże się do smoczka, czy będzie chciał spać ze mną w łóżku...
Najważniejsze żeby mu było dobrze tu i teraz.
Najważniejsze żeby przynieść mu ulgę w cierpieniach.
No i ważne żeby dał mamie pospać chociaż godzinkę,
co by mama miała siłę na kolejne dni...




wtorek, 17 grudnia 2013

Pierwszy spacer

Pierwszy spacer mamy za sobą.
Co prawda spacer do przychodni,
ale zawsze spacer.

Było trochę obaw: czy nie za daleko,
czy nie za długo, czy Waćpan się nie rozpłacze.
Miałam wizję Syna drącego się na cały głos,
oraz matki biegnącej, wręcz falującej za wózkiem,
żeby tylko jak najszybciej do domu...

Na szczęście Jaruś ślicznie spał.
Spał zarówno w drodze do, jak i z przychodni.





A w przychodni...
Jeśli chodzi o żółtaczkę:
nic konkretnego tylko przypuszczenia że jest lepiej
oraz skierowanie na badania: w piątek zobaczymy...
Dodatkowo informacje o szczepieniach i badaniu,
oraz zważenie: 4080 :) Przybiera pięknie!

Na powrocie zajrzeliśmy do sklepu i do apteki.
Jak fajnie było w końcu gdzieś wyjść.
[w końcu za mną 11 dni szpitala,
a później areszt domowy z powodu cyca].
A jaka byłam dumna prowadząc wózek,
a w nim moją najsłodszą, najkochańszą istotę!
Aż chciało mi się płakać ze wzruszenia (hormony to złooo!).


Abstrachując...
Takie moje małe pytanie do Was:
Co myślicie na temat szczepionek skojarzonych?
Lepsze czy gorsze od tych standardowych?
A może równie dobre ale drogie i nie ma sensu o nich myśleć?

Pozdrawiamy cieplutko :)

PS. Tak, czerwony wózek dla chłopca. W sumie to gondola...

poniedziałek, 16 grudnia 2013

Po weekendowo

To był kiepski weekend.
Bardzo kiepski.

M. więcej nie było niż był, bo: praca, oraz impreza (wigilia połączona z pępkowym), później odchorowywanie imprezy (a, brak mi słów...) i w ten oto sposób cały weekend byłam zdana tylko i wyłącznie na siebie. A nadal walczę z piersią. Było ciężko.
Dodatkowo moja własna, osobista, prywatna mama się na mnie obraziła. Obraziła się za to, że zwróciłam jej uwagę, że niektóre porady są zbędne, bo dotyczą rzeczy oczywistych, oraz że mam swój rozumek. Dodałam też, że jak nadal wszyscy będą mówili mi co mam robić to zwariuje. No i foch. Obraza majestatu. Przykro mi jak nie wiem co.

A jak Wam minął łikend? Mam nadzieję że lepiej niż mi...

Jutro jedziemy do przychodni na wizytę do pani dr. Zobaczymy co powie. Jeżeli uzna, że Jaruś nie jest już tak żółty, to badanie zrobimy trochę później niż zamierzaliśmy żeby tak ciągle nie kłuć Malucha. Zobaczymy...
Jeżeli pogoda pozwoli, to do przychodni wybierzemy się na pieszo :-) Będzie to pierwszy taki prawdziwy wózkowy spacer!!! 

Acha!!! Wybaczcie że ostatnio nie komentuję u Was zbyt często. Po prostu nie mam takiej możliwości. Ale czytam o tym co u Was regularnie. Na komentowanie nie starcza mi już czasu, no i brakuje mi rączek żeby odpisać bo zazwyczaj czytam trzymając Jareckiego na rękach ;)

piątek, 13 grudnia 2013

Poród

Akcja szpital odwołana.
Nie wiem kto namieszał:
pani dr. z przychodni, czy lekarka ze szpitala.
Nie wiem kto ma racje, ale na razie czekamy.
Jaruś dostał szanse na dojście do siebie w domu.
Lekarka uznała że jest silny, zdrowy, donoszony,
świetnie przybiera na wadze, żółty jest,
ale to nie jest na pewno taki wynik jak ten z laboratorium.
Zrobiła pomiar swoim aparatem i faktycznie wynik był niższy.
Uznała że wzrost może być wynikiem odstawienia od lamp
i za jakiś czas bilirubina sama powinna zacząć spadać.
We wtorek kolejne badanie i wtedy zobaczymy...
Trzymajcie we wtorek kciuki!!!

A teraz o porodzie...
W środę 27 listopada trafiłam do szpitala ponieważ powikłania jakie miałam czyli cukrzyca, niedoczynność tarczycy i nadciśnienie są wskazaniem do hospitalizacji i wcześniejszego rozwiązania ciąży.
Wykonano badania. Na wieczornym obchodzie uznano, że następnego dnia (był to akurat termin z usg) zostanie podjęta pierwsza próba wywołania porodu. Tak też się stało.
O 9:40 założono mi cewnik Foleya (tzw balonik), który ma za zadanie rozewrzeć szyjkę macicy. Zakładanie mnie nic nie bolało, dopiero później czułam lekki dyskomfort, ale szybko się przyzwyczaiłam. Dostałam instrukcję: mam dać znać gdy pojawią się regularne, odczuwalne skurcze lub gdy balonik wypadnie, bo to będzie oznaczało że mam rozwarcie ok 4 cm i prawdopodobnie wyląduje na porodówce.
Ok. południa pojawiły się skurcze. Co 7 minut. Już się cieszyłam i czekałam co będzie dalej. Niestety - ucichło.
O 16:30 poleciała mi krew. Bałam się, bo 9 miesięcy nie widziałam krwi. Ale nie było powodu do niepokoju - czop śluzowy, z tym że w asyście krwi.
Wieczorem przyjechał Pan Mąż. Tuż przed 21 siedzieliśmy na korytarzu i rozmawialiśmy gdy dostałam pewnego przeczucia... Nie czułam potrzeby pójścia do toalety, ale czułam taką konieczność. Oj, ciężko to opisać. Chciałam sprawdzić "co tam?", choć z pozoru nie działo się nic dziwnego. Toaleta zajęta więc wróciłam do M. Za jakiś czas znów wyruszyłam. I TRACH! Balonik wypadł. Ucieszyłam się. Coś się działo. "Może niedługo zobaczę synka?" - pomyślałam. Wyszłam na korytarz, ręką dałam znać mężowi że coś się dzieje i kaczym krokiem ruszyłam do dyżurki poinformować o tym co odkryłam. Miałam się przygotować do badania ginekologicznego. Nie zdążyłam, lekarz był na tyle szybko. Okazało się że mam 6 cm rozwarcia (a podobno balonik może powiększyć do 4 cm) i że w takim razie porodówka już na mnie czeka. Wtedy wpadłam w ekstazę. Spakowałam się, uszykowałam, powiadomiłam położną, chciałam powiadomić teściową ale przypomniałam sobie że jest na fitnessie :D Mąż też podekscytowany. Byliśmy bardzo szczęśliwi że tak się akurat złożyło, bo jeszcze pół godziny i mąż wyruszałby do domu, a tak był na miejscu, nie musiał się wracać :) Ruszyliśmy na porodówkę. Zadzwoniłam do mamy i powiedziałam wesołym głosem "cześć mamo, rodzę".
Wbijanie wenflonu (fuuu nienawidzę igieł, wenflonu tym bardziej!), papierologia i na salę porodową. Położna przyjechała w ekspresowym tempie. Wszystko było gotowe. Podano oksytocynę. No i się zaczęło...
Nie będę owijała w bawełnę - skurcze bolały. Bolały cholernie, ale żyje czyli do wytrzymania ;)
Z porodu tak na prawdę niewiele pamiętam... Same przebłyski... Dlatego moje relacje na pewno będą niepełne i trochę chaotyczne.
Pamiętam że ze dwa razy poszłam do toalety w asyście kroplówki (i męża który mnie pilnował). Na początku leżałam na plecach, później na boku, korzystałam też z piłki, trochę stałam, kręciłam kółka miednicą. Mąż mocno mnie wspierał, trzymał na piłce, masował plecy. Później zaczęły się bardzo bolesne skurcze. Nie pocieszał mnie fakt, że położna stwierdzała że to wcale nie są mocne skurcze, że muszą być mocniejsze. Więcej oksytocyny. I więcej. I więcej. W pewnym momencie straasznie ziewałam. Podobno oksytocyna może tak właśnie działać.
Później przyszedł najmocniejszy ból. Leżałam na boku. Ze dwa razy zadawałam na głos pytanie "Dlaczego ja nie chciałam cesarki?". Pamiętam też minę M. Siedział na krześle i widziałam w jego oczach że cierpi razem ze mną, że bardzo chciałby pomóc, ale nie może. Dostałam jakiś lek rozkurczowo - przeciwbólowy, ponieważ szyjka była bardzo twarda. Miałam lekki odjazd przez chwilę, zrobiłam się bardzo zmęczona, odleciałam nie wiem na ile. Ale ból wrócił. Ze zdwojoną siłą. W którymś momencie porodu przebito pęcherz płodowy. Wyglądało strasznie, ale nie bolało.
Słyszeliśmy krzyki z sali porodowej obok, później się okazało że to moja 'współlokatorka' z sali się tak darła.
Chyba był też taki moment w trakcie mojego porodu w którym rozwarcie się troszkę cofnęło, podobno to normalne w przypadku porodu wywoływanego "balonikiem". Na szczęście następne badanie wykazało że jest już chyba 8 czy 9 cm. Miałam dać znać gdy zacznę czuć parcie, gdy coś zacznie napierać na dół. Wydawało mi się że poczułam, ale to jeszcze nie było to. Później znów poczułam. Tym razem zaskoczenie: 9,5 cm. Szybkie rozkładanie łóżka, przygotowywanie wszystkiego. Był moment w którym nie mogłam przeć, ale bardzo mi się chciało. Pomógł mi wtedy zakaz położnej "Paulina nie przyj!!!". Stwierdziłam że nie mogę. Ale w końcu zaczęłam oddychać, pomogło. Nie mogłam się doczekać zezwolenia na parcie. W końcu się doczekałam. Miałam docisnąć głowę do klatki piersiowej, złapać się za nogi i przeć ile się da w czasie skurczu. Parłam. Parłam. Parłam. Nie pamiętam ile razy. Trzy, może pięć. Wyszła główka. Później położna nacięła krocze i wyciągnęła Synka. Przyszedł na świat 29 listopada 43 minuty po północy. Płakał. Położono mi go na brzuchu. Płakałam. I mówiłam do niego "krzycz Kochanie, krzycz jak najgłośniej żebym wiedziała że jesteś zdrowy". M. przeciął pępowinę. Później położono mi Jarusia na piersiach. W międzyczasie szyto krocze. Byłam przeszczęśliwa. Cały ból odszedł. Zalała mnie fala nieopisanej miłości. Synu został zbadany, nawet nie pamiętam co się wtedy działo dookoła. Po badaniach przystawiono mi synka do piersi, aż w końcu zostaliśmy tylko we troje: ja, M. i nasz Skarb. Mieliśmy dwie godziny dla siebie.



Nie wiem o której trafiłam na porodówkę. Nie potrafiłam też powiedzieć ile trwał poród. Dopiero w karcie zdrowia Małego przeczytałam że I faza trwała 4 godz 35 min, a druga 8 minut.
Myślałam że poród będzie mi się dłużył, tymczasem godziny odczuwałam jak kwadranse. Byłam w innym świecie...
Podobno poród przebiegł świetnie. No jakoś nie mam porównania ;) W każdym razie nasłuchałam się pochwał, że byłam dzielna, że szybko poszło, że urodziłam takiego dużego chłopca, że pięknie parłam... Podobno w szpitalu w którym rodziłam nie było wcześniej tak sprawnego porodu po wywoływaniu balonikiem. Rozmawiając ze swoją babcią śmiałam się że to po niej odziedziczyłam zdolność (o ile mogę to nazwać zdolnością) do szybkiego porodu. Babcia urodziła trójkę dzieci, m.in mojego tatę który ważył 5 kg ;)
Połóg też dobrze zniosłam. Bardzo szybko zaczęłam chodzić i robić wszystko. Ba, ja głupia wstałam przed upływem 2 godz od porodu bo chciałam założyć jednorazową bieliznę, nie wiedziałam że nie można... No ale dostałam polecenie powrotu do łóżka, bo przecież mogę dostać krwotoku lub stracić przytomność. Po prostu czułam się na prawdę dobrze. Do sali poporodowej zostałam odwieziona wózeczkiem, pierwszy raz jechałam na wózku inwalidzkim - dziwne uczucie. 

No to mniej więcej tak stałam się najszczęśliwszą kobietą na świecie :)
Mam teraz dwóch wspaniałych mężczyzn! (i kota!)
Jestem zakochana po uszy!

PS. Kochany Mężu! Dziękuję za tak wielkie wsparcie, za obecność przy porodzie, za masaże, za głaskanie (nawet w momentach w których tak bolało, że byłam nietykalska), za przyciskanie głowy do klatki piersiowej podczas parcia, za ten wzrok który widziałam że mówi do mnie "Jakbym mógł to wziąłbym część bólu na siebie", za robienie prania, zakupów i zajmowanie się domem, oraz za to że nie boisz się zajmować Małym i już teraz jesteś wspaniałym tatusiem!!! KOCHAM CIĘ!!!

czwartek, 12 grudnia 2013

Powrót do piekła...

Wracamy do szpitala...
Żółtaczka nie przechodzi.
Bilirubina wrosła.

Byliśmy w przychodni u mądrej Pani dr.
Mały jest żółty. Nie da się ukryć.
Chcielibyśmy żeby było inaczej.
Ale jest żółty. No kurde jest...
Dostaliśmy skierowanie do szpitala.
Do innego niż ten w którym rodziłam.
Mam nadzieję że do lepszego.

Nie wiem jaki jest plan.
Prawdopodobnie kroplówka.
Nie ma sensu dopajać glukozą w domu,
szkoda na to czasu. Kroplówka lepsza.
Znów będą Małego kłuć. Aż mnie serce boli.
Kolejne igły, kolejni lekarze, kolejne badania.

Smutno mi. Cholernie mi smutno.
Właśnie się pakuje.
Paskuda z tej żółtaczki.
Paskuda jak nie wiem co.

Oby tylko nie zlecono naświetlania...
Już niech będzie ta kroplówka jeśli ma pomóc.
Cokolwiek.

To się tatuś Nami nie nacieszył...
A my się nie nacieszyliśmy domem.
Jeszcze nie wyleczyliśmy traumy po szpitalu,
a tu znowu szpital.

Ale nie obwiniam siebie za to że wyszłam na żądanie.
Tamten szpital to było piekło na ziemi.
Może w tym szpitalu będzie lepiej?
No i nie nikt nie mógł przewidzieć takiego obrotu spraw.
Miałam przeczucie, ale... ale posłuchałam teściowej.
Następnym razem muszę pamiętać że to JA jestem MAMĄ.
A moja intuicja zazwyczaj mnie nie zawodzi...

Oczywiście jadę z Małym i zostaje z nim.
Nieważne czy doba płatna czy niepłatna.

Płakałam, ale już się pogodziłam.
Wiem, że musimy jechać.
Chcę jak najszybciej zamknąć ten rozdział macierzyństwa.
Będę mogła to zrobić dopiero wtedy gdy żółtaczka przejdzie.
Na dobre.

Jak nie urok to... ZATOR

Jaruś ma się dobrze.
Nadal żółty, ale myślę że (przy pomocy babci) już sobie z tym poradzimy.
Dzisiaj miał pobieraną krew do badań (mnie bardziej bolało niż jego) :(
Śpimy też całkiem nieźle.W porównaniu do szpitala jest o niebo lepiej.
Na kolki i ulewanie też mam już swoje sposoby...
Z tym ulewaniem może trochę gorzej (wczoraj trzy razy zmieniałam ubranko),
no ale tragedii nie ma. Kiepsko odbija - to dlatego. No i ciągle by tylko jadł.

Pogodziłam się już z tym, że moje piersi nie należą już do mnie, tylko do
tego małego Ssaka. Jeżeli cyc to coś czego Synu potrzebuje,
to nie zamierzam mu tego zabierać, ani ograniczać.
Jak chce wisieć przy cycu to niech wisi.
Najwyżej będę miała sutki jak stąd do Massechusets ;)
Albo takie które będę sobie zarzucała na plecy ;)
Oczywiście pomagam sobie smoczkami.
Zrozumiałam, że Maluch ma ciągłą potrzebę ssania.
Należy do dzieci z mocno rozwiniętym odruchem ssania.
Już w brzuchu ssał swojego paluszka lub rączkę.
Pogodziłam się z tym i jest mi lepiej :)

Czyli już wydawało się, że wszystko zaczyna się układać...

Ale NIE! Nie może być tak pięknie!
Mam... ZATOR.
Zator w prawej piersi.
No jak nie urok to sraczka!

Zaczęło się prawdopodobnie od tego że pękł mi sutek. Mocno pękł.
Pękł jeszcze w szpitalu, gdy chodziłam do Małego na wyższe piętro karmić
i dostarczać odciągnięty pokarm, żeby pielęgniary nie dokarmiały mm.
W końcu Bąk był ciągle głodny. Odciągałam także w nocy.
Któregoś razu odciągałam totalnie na "śpiocha" po ciemku (mea culpa!!!),
nagle patrzę, a w butelce czerwono. Krew. Omatkoicórko!!!
Pęknięcie na pół suta.  Źle przystawiłam laktator.

Zator dopadł mnie dopiero w domu, gdy sutek zaczął się goić.
Dreszcze, zimno. No i twardy, czerwony cyc. Ból jak nie wiem co.
Aż myślę o tym aby zostać amazonką...
No i współczuję samicom psa.
W sumie wszelkim samicom, które mają dużo sutków i potomstwa do wykarmienia.

Walczę okładami z kapusty (dłuuugo nie tknę gołąbków).
Mam też paracetamol na zbicie gorączki.
Czopki przeciwzapalne i przeciwbólowe.
Były też masaże i odciąganie robione przez teściową.
Niestety pierś nadal zapalona.
Zator prawdopodobnie głęboko.
Po 48 godz. z zatorem do akcji niestety wkroczył antybiotyk co 12 godz. :(

Zaczynam myśleć że to wszystko przez to że poród miałam zbyt łatwy i teraz muszę za to słono zapłacić :(
Niech mnie ktoś pocieszy :(

A tak z wesołych rzeczy:
KOCHAM NASZEGO SYNKA NAD ŻYCIE!!!
Uwielbiam te jego piękne oczka. Małą brudkę, nosek. Ten jego zapach.
Malutkie stópki. I te paluszki małe z tymi ślicznymi paznokietkami.
Uwielbiam każdy milimetr jego ciałka.
AAAA!!! Kocham, kocham, kocham!!! I zaraz chyba pęknę z nadmiaru miłości i dumy!!!


PS. O porodzie napiszę. Przyrzekam. Ale innym razem ;)
PS1. Zapomniałam dodać, że po akcji z pęknięciem sutka boję się laktatora. Wiem, że zrobiłam sobie krzywdę z własnej winy (krzywo włożyłam sutek). Wiem, że to wspaniałe urządzenie. Ale niestety boję się go jak nie wiem czego.
Wiem, że odciąganie nie boli, ale widocznie mam uraz psychiczny i przed każdym odciąganiem medytuję parę minut z latatorem przy piersi i boję się go włączyć. Głupia ja :(

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Coś mi się przykleiło do... cyca

Na wstępie chciałabym podziękować za wszystkie gratulacje :)
Dziękuję Kobitki Kochane!!!
Dziękuję za wsparcie, za zainteresowanie,
za czekanie na post o narodzinach i za wszystkie słowa uznania.

O porodzie napiszę następnym razem.

Dzisiaj tak na szybko...

W domu jest o wiele lepiej niż w szpitalu, wiadomo.
Zauważam, że w szpitalu Mały był przemęczony i zestresowany.
Obydwoje mamy poszpitalną traumę...
Cały ten koszmar odbił się na zachowaniu Malca.
Jaruś non stop wisiałby przy cycu, NON STOP.
Gdy się mocno rozpłacze, to nic nie jest go w stanie uspokoić.
Nic, TYLKO CYC.
Wynikiem tego są obolałe piersi, zmasakrowane sutki,
no i Maluch przejedzony jak bąk (a to zapewne prowadzi do gazów itd).
Tak, jakby Jaruś zajadał stres.
Ciamka pierś parę minut, troszeczkę je, po czym zasypia.



Stąd moja prośba do Was...
Podzielcie się proszę swoim doświadczeniem.
Napiszcie jak odzwyczaić od ciągłego ciamkania cyca.
Jak w inny sposób uspokajać Malucha.

Wydaje mi się, że już powoli nabieram wprawy.
Dzisiaj wdrażaliśmy w życie plan: cyc tylko do jedzenia.
Zapisuję karmienia oraz drzemki.
Dzięki temu wiem czy Jaruś faktycznie może być głodny,
czy tylko matce ściemnia ;)
Staram się lepiej rozumieć to co chce mi przekazać,
ale nie zawsze mi się to udaje.
Robię też wszystko aby Synuś zasypiał w swoim łóżeczku,
a nie w naszym łóżku.

Na razie błądzę, kroczę w temacie po omacku.
Dlatego chciałabym znać Wasze metody. 

niedziela, 8 grudnia 2013

Szpitalny koszmar





Nasz szpitalny koszmar dotyczył żółtaczki, naświetlania i przeklętych okularków do fototerapii.Częścią koszmaru był także brak pomocy ze strony personelu szpitala, głupie komentarze, fatalne podejście, na prawdę niewielka ilość przychylnych i pomocnych osób, oraz fakt że całymi dniami siedziałam sama, bo mąż musiał nadal pracować - był u nas tylko wieczorami, lub nawet w ogóle (bo pogoda nie sprzyjała przyjazdowi do oddalonego szpitala)...

Co do fototerapii: Maluch w ogóle nie chciał leżeć pod lampą i nie ma mu się co dziwić: nago, w okularkach, zupełnie inaczej niż u mamy w brzuchu. Po chwili pod lampą rozlegał się wrzask (ma donośny głos). A musiał leżeć. I to jak najdłużej.
Pierwsza noc "w lampie" była najgorsza. Lampę, grzejnik i łóżeczko postawiono z dala od mojego łóżka uznając że promieniowanie nie będzie dla mnie korzystne, że muszę pamiętać że "to nie jest lampka nocna". Także... w ogóle nie spałam, siedziałam na krześle obok łóżeczka - czuwałam, non stop nosiłam Jarusia na rękach żeby się uspokoił, odkładałam pod lampę i znów był płacz, więc nosiłam, karmiłam, usypiałam, kładłam pod lampę, a po chwili wszystko od nowa... Nie wiem ile się męczyłam na własną rękę, bo dni mi się zlewały. W międzyczasie przeszliśmy też pierwszą kolkę...
Codziennie mówiono mi, że może na następny dzień wyjdziemy jeżeli wynik bilirubiny będzie dobry, ale że nikt nic nie obiecuje. Robiłam sobie nadzieję, rodzina też się nakręcała że wyjdziemy, po czym przychodziły wyniki badań i cała nadzieja ulatywała. Ryczałam jak bóbr. A na myśl o kolejnym dniu walki z lampą i o cierpieniu mojego Synka przechodziły mnie dreszcze.

 
 (do tej pory chce mi się płakać jak widzę to zdjęcie...)

Walka z fototerapią ciągnęła się w nieskończoność. A ja szukałam sposobów na to, aby Malec jak najdłużej się naświetlał. Próbowałam wszystkiego... Kładłam go na boku, na wznak, na brzuszku - nic. Położne zdecydowały że należy podać czopek na uspokojenie. Przeraziłam się. Ale teściowa mnie uspokoiła, że to nic takiego, że Juniorek się uspokoi, że to żaden straszny środek. Zgodziłam się. Nie pomogło. Nadal był wrzask. W końcu wzięłam od teściowej okulary przeciwsłoneczne, przeniosłam łóżeczko i aparaturę obok swojego łóżka i znów czuwałam - głaskałam, trzymałam za rączkę, wspierałam. Jaruś nadal nienawidził lampy, ale było troszkę lepiej. Niestety wyniki badań nadal nie były dobre.
W końcu wpadłam na pomysł, aby skierować lampę na swoje łóżko i leżeć pod lampą razem z Małym. Trochę pomogło. Ale nadal nie było idealnie. Okularki uciskały, ciągle spadały, oczka były już zaropiałe, a Maluch był wykończony. No i lekarz stwierdził że mój pomysł z lampą nad łóżkiem nie jest dobry ponieważ przez to Mały jest oddalony od lampy, różnica między łóżkiem, a łóżeczkiem była niewielka 10-20 cm, ale nawet taka różnica mogła zmniejszyć efektywność naświetlania.
Czyli wróciłam do punktu wyjścia.

(wspólnie pod lampą)

W końcu Jaruś trafił na inne piętro niż ja - pod opiekę pielęgniarek, na silniejsze lampy. Sytuacja była dla mnie na tyle ciężka, że znów zanosiłam się płaczem. Miałam zostać bez Małego, miałam go oddać w obce ręce. Niestety musiałam na to pozwolić. Zacisnęłam zęby, uspokoiłam się i uznałam że to dla Jego dobra, że może dzięki temu szybciej wyjdziemy ze szpitala. Chodziłam co chwilę do Małego karmić piersią lub po prostu przy nim posiedzieć. Donosiłam także dodatkowo odciągnięty pokarm w razie jakby pod moją nieobecność był głodny (po mleku modyfikowanym ma wzdęcia). Biegałam z góry na dół: na dół odciągnąć pokarm, na obchód, oraz wcisnąć w siebie coś do jedzenia, żeby nie stracić mleka. I za chwilę leciałam na górę karmić piersią i siedzieć na niewygodnym krześle przy łóżeczku Małego.
Byłam wrakiem człowieka. Zombie. Załamana psychicznie, wymęczona fizycznie. Nie spałam prawie w ogóle. Pierwszej nocy po porodzie - wiadomo z emocji. Później nie spałam bo czuwałam, bałam się że jak zasnę to się nie obudzę gdy Maluch zapłacze (to chyba normalne, każda mama na początku ma takie obawy). Następnie nie spałam przez naświetlanie. A gdy już nawet mogłam się położyć to i tak nie było mi dane spać, bo co chwilę ktoś robił wejście smoka (wchodził z impetem do sali) i było albo mierzenie ciśnienia, albo pomiar temperatury, albo obchód, albo zabieranie dziecka na badanie (dopiero co uśpionego zazwyczaj), albo sprzątaczka, albo śniadanie obiad lub kolacja, albo ktoś zapytać czy mam talerze...

Pewnego dnia podczas gdy Mały był naświetlany na wyższym piętrze na prawdę puściły mi nerwy. Po prostu czułam, że pielęgniarkom jest nie na rękę to, że tak się kręcę. Między 24, a 6 rano miałam w ogóle nie przychodzić. No tak - w końcu aby wejść na oddział neonatologiczny na którym leżał Mały musiałam dzwonić domofonem. Odzyskałam troszkę sił psychicznych po tym jak późnym wieczorem wezwano mnie do karmienia piersią i mogłam poprzytulać swojego Synka.



Parę razy dostałam Juniorka na noc na tzw. "próbę fizjologiczną". Od 24 do ok 5 rano bez lampy, aby sprawdzić jak organizm Synka zareaguje na odstawienie lampy, co stanie się z bilirubiną i jak będzie wyglądało ciałko. Były takie może dwie noce. Jaruś zmieniał się wtedy w zupełnie inne dziecko. Spał grzecznie, czasem miał parę minut aktywności podczas których rozglądał się i patrzył na mnie swoimi wspaniałymi oczkami (w końcu nie miał na sobie okularków). Budził się co trzy godzinki na jedzenie. Był na prawdę grzeczny. Niestety sielanka szybko się kończyła - rano zabierano Małego na badanie, a na obchodzie okazywało się że poziom bilirubiny nadal jest wysoki i czeka nas kolejny dzień z lampą.


Podczas całej akcji z naświetlaniem wiele razy usłyszałam że dziecko jest głodne, że głodzę dziecko, podczas gdy Mały non stop wisiał przy cycu (przez co mój prawy sutek jest w fatalnym stanie, a kręgosłup daje o sobie znać tak jak nigdy wcześniej). Miałam mleko, miałam też pewność że się najada. Po prostu nie lubił naświetlania. Nikt mi nie wierzył. Dopiero po pobycie na wyższym piętrze, pod opieką pielęgniarek lekarz przekazał mi, że miałam rację, że pielęgniarki przyznały że Maluch jest ciężkim przypadkiem i że nie wynika to z niedojadania.

Podczas pierwszych wspólnych dni nikt mi nie pomagał, nikt nic nie pokazał. Po prostu po badaniach dostałam rozebrane i (przepraszam za wyrażenie) osrane po pachy dziecko i tyle. Radź se sama. Także sama nauczyłam się go przewijać, pielęgnować i przebierać.  Bo musiałam.
Któregoś razu podczas mojej walki z naświetlaniem, gdy byłam totalnie wymęczona psychicznie do pieca dołożyła sprzątaczka. Mały wtedy płakał pod lampą, a ja szukałam smocza (tak, mój plan niepodawania smoczka legł w gruzach). Szurnięta sprzątaczka powiedziała coś w stylu "Jaka wyrodna matka, nie chce nosić dziecka" i coś jeszcze w tym stylu ale nie pamiętam. Nie miałam siły się bronić. Chwilę wcześniej ryczałam, bo dostałam wynik bilirubiny, także zwyczajnie w świecie nie miałam siły pyskować, a powinnam powiedzieć coś w stylu "Pani w du*ie była, gó**o widziała i gó**o wie, także proszę siedzieć cicho" lub chociaż "proszę zachować komentarz dla siebie". W mojej obronie stanął mąż 'współlokatorki' mówiąc że przecież non stop Małego noszę więc proszę się nie wypowiadać.
Co do karmienia piersią - także nie miałam pomocy. Któregoś razu Synuś rozkrzyczał się nad cycem, nie mogłam go dobrze przystawić, nie dało się go uspokoić. Pierwszy i ostatni raz zadzwoniłam po pielęgniarkę. Poprosiłam o pomoc. Dostałam ochrzan "Czemu Pani tak opatula to dziecko?". A przecież wszędzie mówiono że noworodek lubi być opatulony. Nie wiedziałam że do karmienia woli jednak mieć swoje rączki wolne. Bo i skąd miałam to wiedzieć?! Babsztyl dodał też, że muszę mówić do dziecka i coś tam coś tam (dalej już nie słuchałam). Z tym że skąd wniosek że nie rozmawiam do dziecka? W końcu pierwszy raz do mnie przyszła, pierwszy raz widziała mnie na oczy. W każdym razie uznałam że za wszelką cenę będę miła, także podziękowałam za pomoc i dodałam że "No widzi pani, czasem najprostsze rady są najcenniejsze". Nawet to jej nie skruszyło. Wyszła naburmuszona. Koleżanka z sali zrobiła wielkie oczy na to wszystko. Razem z jej mężem śmieliśmy się że jak następnym razem nacisnę guzik to zostanę porażona prądem albo katapultowana. Po prostu chyba przeszkodziłam Babsztylowi w wypijaniu kawki. Ale uznałam że to nic. Może miała gorszy dzień, może to tylko jeden wredny babsztyl z całego wspaniałego personelu...
Niestety się myliłam. Mocno się myliłam. "Babsztylów" było więcej, znacznie więcej...
Karmienie piersią się udało dzięki nieocenionej pomocy mojej teściowej, która naprawdę spisała się na medal.

Muszę napisać że w tym całym piekle zdarzyła się jedna pozytywna rzecz - Jaruś trafił na wspaniałego lekarza prowadzącego. Na początku dr. E nie wywarł na mnie dobrego wrażenia - po prostu badanie było dla mnie wielkim szokiem. Dopiero później zrozumiałam że po prostu robi wszystko szybko, sprawnie, nie może sobie pozwolić na godzinne badanie jednego dziecka i cackanie się z każdym guziczkiem i zapięciem.
Po jakimś czasie dr.E stał się naszym wielkim sprzymierzeńcem. Podszedł do naszego przypadku bardzo indywidualnie. Szukał najlepszego rozwiązania, wszystko tłumaczył, aż w końcu przychodził do nas nawet po swoim dyżurze.

Cała historia ze szpitalem skończyła się tak, że poprosiłam o wypis na żądanie. Bilirubina spadła. Niestety na obchodzie była wtedy pani doktor wredna Wydra (jak ją nazwałam), która nie znała historii Małego z naświetlaniem, nie obchodziło jej nic więcej niż leciutko podwyższony wynik dlatego nie chciała nas wypuścić. Dr. E przyszedł wtedy do mnie przed obchodem, prywatnie z miną której nie lubię. Chodziło o to, że gdyby on miał obchód, to by nas puścił, a tak musieliśmy zostać w szpitalu i on nie miał na to wpływu, bo decyzja należała do Wydry - starszej wrednej baby na którą dr E nie miał wpływu. Dr E delikatnie zasugerował wypis na żądanie. W końcu już bardzo długo męczyliśmy się z fototerapią, a bilirubina była już na o wiele niższym poziomie niż na początku. Dr. wyjaśnił mi także że Wydra mnie nie puści, bo jej nie obchodzi cała sprawa, tylko lekko zawyżony wynik, a jako że lekarze to poniekąd cykory... Na odchodne dałam panu doktorowi mały prezent. Stwierdził że nie przyjmie, bo miał go dostać dopiero gdy przyniesie dobrą nowinę (śmieliśmy się, że wtedy wymienimy się prezentami na mikołajki), a przecież przynosi kiepską wiadomość. Wtedy uznałam że prezent mu się należy i już, bo przynajmniej Mały miał najlepszego lekarza jakiego mógł. Zawstydził się i przyjął prezent.
Po konsultacji z mężem i teściową wzięłam wypis na żądanie. Dlaczego?

 (Pakowanie się i szykowanie do wyjścia ze szpitala)

Po pierwsze dlatego, że wynik na prawdę był już dobry, w innych szpitalach wypuszczają do domu z wyższymi wynikami.
Po drugie badanie moczu, wątroby, krwi i inne badania wyszły dobrze, także była to żółtaczka fizjologiczna, a nie w wyniku infekcji lub nieprawidłowości wątroby.
Po trzecie zarówno ja, jak i Maluch byliśmy już w kiepskim stanie. Ja byłam psychiczną miazgą, no i chodzącym zombie, a Mały był zmęczony, miał zaniedbany przez położne pępek, oraz suchą skórę od naświetlania.
Po czwarte Jaruś ma dobrego lekarza pediatrę - szefową teściowej, także możemy kontrolować żółtaczkę w warunkach domowych. W tym tygodniu przyjedzie do nas laborantka i lekarz.
Po piąte ze szpitala by nas nie wypuścili aż do poniedziałku lub wtorku. Dr E zlecił badanie które nie zostało wykonane przez zaniedbanie jakiegoś lekarza, następne można było wykonać dopiero w poniedziałek, a nie było ono konieczne. Dr E zlecił je na prawdę na wszelki, wszelki wypadek, a gdy nie zostało wykonane, to stwierdził że może i dobrze, bo na prawdę nie sądzi by coś miało w nim wyjść. Zlecił badanie bo mógł i tyle. Stety albo niestety ten szpital słynie z wymyślania miliona badań. Niby dobrze, ale tylko gdy ma to jakiś sens i przesłanki ku temu.

Zastanawiałam się czy dobrze robię. W końcu jakby nie patrzeć Mały nadal ma żółtaczkę. W razie problemów do szpitala przyjmą tylko Małego - ja będę musiała dojeżdżać... Walczyłam z myślami, ale teściowa stwierdziła, że bierze odpowiedzialność na siebie, że zadba o to, aby wnuk miał dobrą opiekę lekarską w domu. Ale tak na prawdę do wyjścia najbardziej przekonywało mnie to, że dr E sam podsunął mi ten pomysł, a na prawdę mu ufam.

Tak też od wczoraj jesteśmy w domu. Na początku było mi na prawdę dziwnie. Po 11 dniach w szpitalu można powiedzieć że przywykłam do szpitalnych warunków. Zapomniałam jak wygląda świat zewnętrzny, jak wygląda dom. Musiałam się przestawić na tryb domowy. W sumie nadal się przestawiam...
Jest dobrze. Swoje łóżko, Mały spokojny, ja spokojna, trochę nawet pospałam, nikt nie robi wejścia smoka, w końcu mam męża przy sobie...

Staram się zapomnieć o tym piekle które przeszliśmy. Staram się zostawić za sobą ten cały koszmar. Nie jest łatwo, ale kiedyś się uda. A ten wpis na pewno mi w tym pomoże...

PS. Na prawdę nikomu nie życzę takich przeżyć. Nikomu.

sobota, 7 grudnia 2013

Narodziny Jarusia

Dziś wróciliśmy z piekła zwanego szpitalem.
O tym co się działo w szpitalu opowiem innym razem...
Ważniejsze jest to, że:

Dnia 29.11.2013 o godzinie 00:43 wydałam na świat Naszego wymarzonego synka Jarosława Eryka.
3850 g i 55 cm szczęścia!!!!
 Pierwsze wspólne zdjęcie. Tuż po porodzie...

 Parę godzin po porodzie.


 A tutaj już tygodniowy Synuś.


Nie sądziłam, że kiedykolwiek będę w stanie pokochać kogoś równie mocno co mojego męża...
A JEDNAK!!! Moje serce należy teraz do dwóch mężczyzn. Kocham ich nad życie! Jestem totalnie, absolutnie, kompletnie zakochana w Naszym Synku!!!

PS. Słyszałam że tak na prawdę nie ma miłości od pierwszego wejrzenia, że aby pokochać swoje dziecko potrzeba czasu. I co ja na to? GÓ*NO prawda!!! Miłość jest! Od pierwszego wejrzenia! I TO JAKA!!! (przynajmniej w moim przypadku).

wtorek, 26 listopada 2013

Do szpitala...

Jeszcze żyję. Stop. Jutro idę do szpitala. Stop. Ostatnia noc w domu. Stop.
...

Zrobiono mi ktg, badanie, pomiar ciśnienia oraz usg.
Ktg w porządku, ale brak skurczów.
Badanie... bolesne - szyjka zamknięta.
Ciśnienie podwyższone, ale niby unormowane.
Usg w porządku - orientacyjnie Synuś waży 3700.
[Właśnie tak czułam, że przy porodzie będzie miał ok 3800]

Nie przyjęto mnie na oddział bo nie było wolnych miejsc,
a sytuacja nie jest aż tak nagląca.
Spędzę noc w domu, a jutro między 10-11 mam się stawić na IP.
Zostanę przyjęta na oddział, zostaną wykonane badania.

To badania o wszystkim przesądzą.
Jeżeli wyniki będą w normie, to zostaną podjęte delikatne
próby wywołania lub wspomagania porodu.
[Faktycznie z takimi powikłaniami jakie ja mam
nie należy za długo zwlekać z porodem.]
Jeżeli wyniki nie będą zadowalające, to zostaną
podjęte konkretne, zdecydowane kroki - wywoływanie.

Nie wiem jak mam to wszystko skomentować.
Już trochę mniej się boję. Zaczyna mi być wszystko jedno.
Chyba po prostu chcę już mieć Małego w ramionach...

Jest późno... Idę spać.
No i chcę się jeszcze trochę potulić do męża i kota,
bo wiem że będzie mi tego brakowało w szpitalu :(
Dobranoc!

Wycieczka na IP

Dziś wieczorem jedziemy na Izbę Przyjęć.
To tak z racji: cukrzycy, nadciśnienia i tarczycy.
Sprawdzić co tam na ktg i czy na usg w porządku...

Troszkę się boję. Że będzie trzeba wywoływać poród.
A ja bym chciała tak naturalnie_naturalnie.
No ale "jak czeba, to czeba".
Ciekawe czy zostawią mnie już w szpitalu,
czy jeszcze wypuszczą do domu...
Na wszelki wypadek zabieram męża,
torby, leki, glukometr i kanapkę...

Nie wiem czego się spodziewać,
także postaram się przygotować na wszystko.
Paznokcie zmyłam - w razie cesarki.
Męża przeszkalam w podawaniu kocich leków.
No i zrobię dziś zapas obiadowy, żeby M. miał co jeść.

Mój wymarzony scenariusz zakłada, że zrobią badania,
wszystko wyjdzie dobrze i wypuszczą mnie do domu,
a w ciągu następnych dni zacznie się poród i urodzę.
[pomarzyć dobra rzecz...]

Mniej pozytywny scenariusz jest taki, że w badaniach
coś wyjdzie nie tak, zostawią mnie w szpitalu na obserwacji
i zapadnie decyzja o wywoływaniu porodu oksytocyną,
albo co gorsza - cesarkę. 
...
Proszę trzymajcie kciuki!!!

A na rozluźnienie:
 Nasz kochany Zenuś :) 
Najlepiej, zająć Pańci miejsce...
Trzeba będzie mu przywieźć pieluszkę albo kocyk Małego,
jeszcze jak będziemy w szpitalu,
żeby Futrzasty zapoznał się z nowym zapachem.
 

niedziela, 24 listopada 2013

Wszystko gotowe...

... tylko Malucha brakuje.

Gotowe łóżeczko, przewijak gotowy.
I ciuszki w komódce też.
Prywatna szafa Malucha jest.
Wanienka też już czeka.
Jest nawet śmietnik na brudne pieluszki.
Torby do szpitala spakowane dawno temu,
teraz tak już ostatecznie.
Aparat przygotowany do zabrania.
Fotel do karmienia stoi w gotowości,
a na nim dodatkowe rzeczy do szpitala.
Mieszkanie posprzątane.
...
No na prawdę - wszystko już gotowe tylko Malucha brakuje.

A oto dowody w sprawie:




Nie możemy się doczekać...
Wszyscy już czekają.
Rodzina i znajomi wydzwaniają.
Pytają czy to już, robią podchody...
Więc jak do kogoś dzwonię (szczególnie do męża),
to muszę zaczynać słowami "Nie, jeszcze nie rodzę! Chciałam tylko...". 
M. namawia Malucha do opuszczenia apartamentu.
Ostatnio nawet pracujemy nad pewną eSką na wywołanie porodu.
Tą najprzyjemniejszą ze wszystkich eSek.
Bo resztę eSek mam już za sobą (i klapa).
I teraz co chwilę z ust męża słyszę pytanie "Jak się czujesz?",
z podtekstem "Czy coś się zaczyna?!".

Otóż nie. Nie zaczyna się NIC.
A ja też już nie mogę się doczekać.
W końcu jestem gotowa.
Na prawdę mogłabym już.
Czekam...
Czekamy...

piątek, 22 listopada 2013

Syndrom wicia gniazda reatywacja czyli poród tuż tuż

Nie wytrzymałam. No nie wytrzymałam, no.
Wczoraj popołudniu panowie z komisu meblowego przywieźli szafę dla Małego.
Wnieśli, rozłożyli (bo po co przywieźć rozłożoną?), złożyli, pogadali (postraszyłam że w każdej chwili mogę urodzić :D później blablabla o ciąży, dzieciach, opiece medycznej w Wielkiej Brytani...), kawy ani herbaty nie wypili, tylko skasowali i uciekli. Szafa złożona tylko w połowie - bez drzwiczek, szufladek i półek "żeby mężowi było łatwiej przenosić". Poszłam robić obiad. Zrobiłam, zjadłam i zaczęła się walka...
Walka z samą sobą żeby się nie przemęczać, żeby nie robić wszystkiego, żeby odpoczywać... Nie udało się.
Najpierw "tylko pozamiatam", później "tylko przesunę komodę", następnie "jeszcze tylko powycieram szafę, no bo musi być wytarta, nie?"... No i tak się stało że i pozamiatałam i podłogę umyłam i komodę przesunęłam i szafę wsunęłam na miejsce docelowe. I wtedy telefon... M. dzwoni. Przyłapał mnie. Wyczuł. Odbieram: "Wyczułeś i dzwonisz żeby mnie ochrzanić?". Mała reprymenda, żebym teraz zostawiła to wszystko i zrobiła sobie co najmniej dwie godziny z serialem, że jutro też jest dzień i takie tam.
(Swoją drogą - Kochanie z tym serialem to świetne zagranie ;)). Niestety w tamtym momencie było już za późno bo wpadłam w sprzątaniowy szał. Kocyki, maty edukacyjne, nosidełka, zapasy pieluszek i chusteczek, pościel na łóżeczko i inne rzeczy poukładałam w szafie. A jak już tak sprzątałam, to... przy okazji powycierałam kurze, pozamiatałam, podłogę umyłam, dywan wyprałam ("bo jak taka czysta podłoga, a dywan taki brudny?"), lustra przetarłam, pranie zrobiłam, kocie miski umyłam...
Zwariowałam no, zwariowałam. A tyle słyszałam o tym, że 9 miesiąc jest taaaaki ciężki... w moim przypadku: BYZYDURA! Nadal jestem aktywna. Albo to przedporodowy przypływ energii...

Jedno jest pewne... KONIEC JEST BLISKI !!!

Zostało jeszcze tylko usunięcie jednej szafki, wstawienie fotela na jej miejsce i będę mogła uznać, że wszystko gotowe.
Jakoś na dniach rodzę. Tak postanawiam :D Najpóźniej pod koniec przyszłego tygodnia. Bo przy cukrzycy podobno nie jest wskazane aby przenosić ciążę. Także albo wywołamy poród naturalnie, albo jedziemy do szpitala.
W każdym razie trzymajcie mocno kciuki...

PS.Może to trochę głupie, ale...  Jak myślicie... Czy do porodu można mieć pomalowane paznokcie? Całą ciążę żyłam w przekonaniu że do porodu pójdę z pomalowanymi paznokciami u stóp (tak dla swojego komfortu psychicznego), a ręce zostawię niepomalowane, bo podobno w razie operacji tak trzeba: lekarz musi widzieć czy sinieją czy coś takiego. Teściowa wytrąciła mnie z tego mojego przekonania mówiąc że jak będzie szła na operacje to zrobi sobie ręce i nogi. I zaczęła się gadka. I wyszło na to, że niby można mieć pomalowane, że trzeba mieć pomalowane, bo jak to tak (wiadomo - jako synowa swojej teściowej muszę
jakoś wyglądać w szpitalu...).  
No i tak się zastanawiałam, aż w końcu zrobiłam sobie klasyczny, delikatny, piękny french.
Oczywiście nie należę do osób które do porodu pójdą w pełnym makijażu, w świeżo pofarbowanych włosach i nowej, wystrzałowej fryzurze (najlepiej prosto od fryzjera), tipsach po pachy itd. A słyszałam że jest jakaś taka moda, czy tendencja...
No ale z racji wykonywanego zawodu paznokcie chciałabym mieć zadbane. Stąd pytanie :)
Wiecie coś na ten temat?
(zdjęcie moich pazurrów :))


PS1. Nasz kot chrapie :D i to głośno! :) Kocia kulka leży właśnie obok mnie na łóżku i chrapie w najlepsze! Niestety za chwilę muszę go obudzić i dać mu tabletki na jego chore serduszko... :(

środa, 20 listopada 2013

Przegląd lodówki czyli jak zrobić coś z niczego

Cześć!
Jestem, żyję, jeszcze nie rodzę.
Ostatnie dni były dla mnie straszne. Koszmarne.
Szczególnie niedziela.
Smutno mi bardzo, że Stworek musiał być wewnętrznym świadkiem tego wszystkiego,
że musiał dostawać wszystko co odczuwałam razem z moją krwią i hormonami.
Dałam się ponieść emocjom, ale w tamtej sytuacji niestety inaczej się nie dało...
Zbyt wiele jak na mnie jedną. Było dużo łez, dużo smutku, sporo żalu.
A na drugi dzień ból głowy, no i mongolskie - opuchnięte rysy twarzy.
Zawsze tak mam po sporej ilości wypłakanych łez.
... Ale jakoś przetrwałam. I jestem. I piszę dla Was.

Po przeczytaniu wpisu na  blogu Zawód Kobieta (jeśli tu zajrzysz, to pozdrawiam serdecznie!) postanowiłam że napiszę coś od siebie w tym samym temacie. Bo myślę że warto. Po pierwsze będzie to jakby dopełnienie mojego wpisu o Trybie Oszczędnościowym, po drugie inspiracja kulinarna, która mam nadzieję na coś Wam się przyda :)


Gdy w lodówce nie ma prawie nic więcej oprócz światła, gdy nie ma czasu na zakupy, lub gdy pusto w portfelu, wtedy przychodzi czas na Przegląd Lodówki - jak ja to nazywam.
Czyli danie zrobione z tego co jest tu i teraz.
Wyciągamy wszystko co mamy w lodówce (lub zamrażalniku), w szafkach i przechodzimy do naszego eksperymentu kulinarnego :)

I tak na przykład:
Wczoraj zrobiłam zapiekankę ziemniaczaną z boczkiem, cebulką i białą kapustą. Do tego dowolne przyprawy, sos ze śmietany, sera żółtego (może być też mocarella) wybełtanego z jajkiem. Do piekarnika aż się ładnie zapiecze. I gotowe. Pyszne tak że palce lizać. I sycące.

Jakiś czas temu zrobiłam danie Przegląd Lodówki al'a risotto. Świetny sposób na pozbycie się składników, które były potrzebne do jakiegoś dania, ale zostały, aktualnie zalegają w lodówce i mogą się po prostu zmarnować.
Do garnka wrzuciłam brązowy ryż, kurczaka pokrojonego w ćwiartki, kukurydzę (to właśnie ona mi została i musiała być jakoś wykorzystana), brokuła, brukselki, puszkę pomidorów bez skórki, dużo przypraw (wszystko co się tylko nadawało - sól, pieprz, zioła prowansalskie, papryka ostra i słodka, trochę curry, czosnek...), zalałam wodą, na palnik z przykrywką, co jakiś czas mieszając. Gdy składniki zrobiły się miękkie to znak że gotowe. Szybkie, proste danie robione w jednym garnku. Był to dla mnie totalny eksperyment - robiłam to danie po raz pierwszy i na prawdę bałam się o smak. A wyszło? WSPANIAŁE! Wszyscy się zajadali!!!

Z kolei na dniach planuję zapiekankę z makaronem penne (w moim przypadku pełnoziarnistym), brokułem, kurczakiem i serem. Często robię to danie, ponieważ jest smaczne i łatwe w przyrządzeniu. Do żaroodpornego naczynia wkładamy ugotowany makaron, gotowanego brokuła, kurczaka w kostkach podsmażonego z przyprawami, zalewamy śmietanowo-serowym sosem i zapiekamy. Można użyć sera mocarella, dodać fetę, pomidory, paprykę - pełna dowolność.
Zapiekankę można zrobić na prawdę ze wszystkiego. Zamiast brokuła dodać szpinak, zamiast szpinaku kalafiora, zamiast piersi z kurczaka dać mięso mielone... Misz masz jak się patrzy.
 (penne z kurczakiem, brokułami i serem :))

A jak nie ziemniaki, jak nie makaron, to... kasza kuskus. Lub jaglana. W dowolnej wersji z dowolnymi składnikami.
W zanadrzu mam na przykład przepis na słodko: kuskus z piersią z kurczaka, ananasem, bananem, rodzynkami i przyprawami (curry, cynamon, kardamon, imbir, cokolwiek). Można też dodać pomidory, paprykę, cukinię, dynię... - znów pełna dowolność. A jak ktoś nie lubi jakiegoś składnika, to wystarczy go pominąć. Nic prostszego.

Jeżeli nie mamy ani ziemniaków, ani makaronu, ani kaszy, wtedy przychodzi czas na tortille. Albo enchilladesa. Lub krokiety.
Tortille "kupne" lub własnoręcznie robione z sosem czosnkowym (jogurt naturalny, czosnek, zioła prowansalskie), lub majonezowym (majonez, ketchup, przyprawy), do tego przegląd lodówki np. ser żółty, wędlina lub kurczak (może być mocno podsmażony jak kebab), warzywa (sałata, pomidor, rzodkiewka, ogórek kiszony, małosolny, konserwowy lub surowy - dowolnie, ananas, kukurydza.... co tylko macie w lodówce). Zapiekamy w piekarniku, mikrofalówce lub na patelni, zawijamy w folię i gotowe.
Enchilladek to po prostu naleśnik z farszem z mięsa mielonego zasmażonego z pomidorami (lub z dodatkiem koncentratu, pomidorów w puszce lub ketchupu), do tego dowolne warzywa np. marchewka, pietruszka, szpinak - znów pełna dowolność. Zwijamy farsz w naleśnika, posypujemy żółtym serem, zapiekamy (np. w naczyniu żaroodpornym) i gotowe. Możemy polać dowolnym sosem np. czosnkowym.
Krokiety to kolejne danie które daje nam pełną dowolność. Farsz można zrobić dosłownie ze wszystkiego. Z pieczarek z serem, z kapusty z grzybami, z pomidorów z mocarellą... Do naleśnika wkładamy farsz, odpowiednio składamy, obtaczamy w rozbełtanym jajku i bułce tartej i smażymy na patelni. Pychota!

Nie możemy też zapomnieć o mrożonkach. Są świetnym rozwiązaniem w momencie gdy zapasy w lodówce się wyczerpią, lub gdy brakuje nam jakiegoś składniku do wyżej wymienionych potraw, albo... w okresie zimowym gdy sezon na większość warzyw i owoców się już skończył. Możemy ich też użyć jako bazy do wieelu dań. Ja np. zamrażam cukinię, fasolkę szparagową, pieczarki, grzyby... korzystam też z gotowych mrożonek, z zestawów warzyw na patelnię itd. Zamrażam także gotowe dania, oraz rosół który może być podstawą do innych zup lub do sosów, gulaszów... Świetna sprawa.

Łatwo, szybko, tanio.
Mam nadzieję że jakiś pomysł Wam się spodobał, że coś Was zainspirowało.
A może Wy też macie jakieś swoje sprawdzone przepisy typu "przegląd lodówki"?
Jak tak, to koniecznie się nimi podzielcie :)  

PS. Jak będę miała taką możliwość, to porobię i wrzucę zdjęcia potraw :)
PS1. Polecam też stronkę: Kryzysowa książka kucharska
PS2. Pozdrawiam cieplutko :)

sobota, 16 listopada 2013

Wspomnienia z ciąży

"Postanowiłam napisać wyznania ciężarówki. Nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie – po co to robię? Robię to dla syna i męża, bo może kiedyś będą mieli ochotę to wszystko przeczytać, ale chyba głównie robię to dla siebie, aby do końca życia pamiętać chwile związane z ciąża, macierzyństwem i małżeństwem. Co prawda jestem już w szóstym miesiącu, ale chyba lepiej późno niż wcale. Zacznę od początku". - tak miał się zaczynać ten blog. Stało się troszeczkę inaczej. Bez zbędnych wstępów zaczęłam zapisywać to co się u mnie działo, żeby przez swoją sklerozę o niczym nie zapomnieć. Później przyszło zwątpienie czy to całe prowadzenie bloga ma sens - przerwa na blogu. Następnie powrót do pisania.

A dziś... dziś wzięło mnie na wspominki...

Przypomniała mi się...
...jedna z wizyt u Doktora J., gdy monitorowaliśmy mój cykl. Na ekranie aparatu usg zobaczyłam pęcherzyki i usłyszałam "Moje gratulacje Pani Paulino!". Pęcherzyki.... Nie mogę uwierzyć że Maluch powstał z takiego małego pęcherzyka. Jak to możliwe że wcześniej nie było tam nic prócz pęcherzyków i nagle zaczął się tworzyć taki mały Stworek?! Oczywiście wiem jak to możliwe, znam biologię. Po prostu to nieprawdopodobne! Najpierw nie było nic, później bezkształtny malutki groszek, następnie groszek nabierający kształtów, aż w końcu taki mały Stworek... NIESAMOWITE!!! 
...
Później pozytywny - wielkanocny test. Wszystkie te emocje - radość, strach, ekscytacja, panika, przerażenie, euforia, zdziwienie... Ta radość M., ta iskierka w jego oczach. No i nasza bardzo długa rozmowa, przytulanie i leżenie w łóżku. To niedowierzanie, szczypanie się w ramię, ponowne sprawdzanie testu czy na pewno dwie kreski... I to głębokie przeczucie, silna intuicja która od samego początku nie dawała spokoju, ale rozsądek odsuwał ją na dalszy plan, mówiąc - "to nie możliwe że za pierwszym razem!".
...
Powiadomienie najlepszej przyjaciółki i kuzynki w jednym - śmianie się z tego, że mój tata będzie Dziadkiem Z., że siostra będzie ciocią A., że to wszystko się dzieje, na prawdę. Powiadomienie teściowej - euforia, radość, okrzyki, istne szaleństwo, które trwa do dziś. Powiadomienie mojego taty i jego rodziny, oraz mamy i ojczyma. Te nerwy... Mimo że długoletni związek, że związek z osobą którą kocham nad życie, mimo że ciąża planowana. Ale to było nic, tylko niepotrzebne nerwy. Wszyscy się cieszyli.
...
Oczekiwanie na pierwszą wizytę (19.04.2013). Odliczanie dni do wizyty. Aż w końcu sama wizyta. Zobaczenie Robaczka na ekranie, usłyszenie bicia jego serduszka, łzy wzruszenia w oczach M. i ten uśmiech.... Przez chwilę czas się wtedy zatrzymał. Wokół mnie nie było świata poza M. i naszym Robaczkiem. Nie słyszałam totalnie nic z tego co w tamtym momencie mówiła pani Doktor. 
Pierwsze zdjęcie Robaczka. Dowód na to, że jednak intuicja miała racje, że testy i betaHCG się nie myliły, że udało się za pierwszym razem, że będziemy rodzicami... Byłam podekscytowana i roztrzęsiona.
...
Liczne objawy i dolegliwości ciążowe: bolące, nabrzmiałe piersi, zmienność nastrojów, nudności, wymioty (do tej pory odczuwam lekki niepokój podczas mycia zębów które kiedyś potrafiło wywołać nagłe wymioty), częste wizyty w wc, nadwrażliwy węch (i te wszystkie okropne zapachy drażniące moje nozdrza, wywołujące mdłości), suchość skóry, płaczliwość, brak apetytu, następnie jego powrót, przeistaczanie się w tygrysa lub zebrę mimo peelingów, smarowania, masowania czyli jednym słowem nieunikniona plantacja rozstępów, biegunki przeplatające się z zaparciami, hemoroidy, puchnięcie całego ciała, obrzęki na początku stóp i dłoni, później całych nóg, najpierw pogorszenie później znaczna poprawa kondycji skóry, nietrzymanie moczu, skurcze łydek, ból podwozia i kręgosłupa... i to na pewno nie wszystko, tylko cześć pewnie skleroza zabrała. W każdym razie gdy jedne dolegliwości mijały (o ile w ogóle mijały), na ich miejsce wkraczały następne. No i ta przeklęta cukrzyca ciążowa.
Moja kuzynka się nawet śmiała, że gdy Mały będzie już większy i będzie niegrzeczny, to ona wypomni mu ile jego mama musiała znieść i wycierpieć żeby przynieść go na świat. Niezły pomysł, co? :) Żartuje oczywiście, bo nie o to w tym wszystkim chodzi. Ale pośmiać się można... Bo co, mam płakać?
Ale faktycznie, nie ma się co oszukiwać - ciąża nieźle dała mi w kość, ale nie zamieniłabym tego na nic innego. Oczywiście na pewno są kobiety które miały gorzej, do nikogo nie chcę się porównywać, każda ciąża jest inna, to nie jest żadna licytacja kto miał gorzej, tylko wspomnienia.
...
I to sprawdzanie bielizny - czy nie ma krwi, czy nic złego się nie dzieje - koszmar pierwszych trzech, a nawet czterech miesięcy. Ten strach przed każdą wizytą w toalecie...
...
W okolicach 18 tygodnia ciąży poczułam pierwsze ruchy Małego. Niestety nie pamiętam dokładnej daty, bo nie byłam wtedy pewna, że to właśnie TO. Wcześnie jak na pierwszą ciążę, no ale cóż - tak było i tyle. I bardzo się z tego cieszę, że mogłam tak szybko poczuć że faktycznie noszę małego lokatora.
...
Pamiętam też moment w którym M. poczuł pierwsze ruchy. Na początku nie wierzył, że taki mały bąbel może się ruszać, bo za każdym razem gdy kładł swoją rękę na moim brzuchu Stworek się uspokajał. To było niesamowite - nie mogłam w to uwierzyć! Aż w końcu tata postanowił przyłożyć do brzusia policzek. I dostał pięknego, dobrze wyczuwalnego kopniaka. Uniósł wtedy głowę, uśmiechnął się i spojrzał na mnie oczami pełnymi miłości i wzruszenia. A mi łzy ciekły po policzkach jak szalone. Poczuł to, w końcu poczuł ruchy naszego Malucha.
...
Te wszystkie badania usg w szpitalu... To odliczanie, oczekiwanie, te nerwy - jakie informacje dostaniemy, czy Mały się dobrze rozwija, czy wszystko dobrze przebiega...
We wszystkich badaniach towarzyszył mi M., nie ominął żadnego. Z czego jestem bardzo, ale to bardzo zadowolona. Przeszczęśliwa!
Pamiętam szczególnie to jedno usg, podczas którego M. trzymał mnie za rękę. Dowiedzieliśmy się wtedy, że na 99% będziemy mieli Synka. Wymarzonego Synka. Pamiętam tę wielką radość, buziaka jakiego dostałam od męża, ogromny uśmiech na twarzy M. i kolejne łzy wzruszenia i radości w naszych oczach.
Później kolejne usg, które potwierdziło Chłopca. I to moje troszkę upierdliwe, częste upewnianie się czy aby na pewno między nogami nic nie zniknęło...
...
Były też te mało przyjemne rzeczy. Pamiętam pierwszą wizytę u diabetologa, gdy potraktowano mnie jak przedmiot na taśmie produkcyjnej - zasypano informacjami, podano glukometr, zalecenia i pospiesznie odesłano do domu. Byłam totalnie skołowana, wręcz przerażona. Poryczałam się. Bardzo martwiłam się o zdrowie Małego. Bo nie dość że niedoczynność tarczycy, to jeszcze cukrzyca ciążowa... 
...
Te wszystkie obawy. Czy z Małym wszystko dobrze, czy jest zdrowy, czy dobrze się rozwija, czy odpowiednio się rusza. Ta panika, gdy Stworek przez dłuższy czas pozostawał w bezruchu - wtedy delikatne dotykanie brzucha, budzenie Malucha, aż w końcu ulga i spokój, bo wszystko dobrze, Mały się rusza, miał tylko drzemkę.
...
Siedząc w moim brzuchu Maluch był na: dwóch koncertach - imprezach, na grillach, na urodzinach swojej prababci, na parapetówce swoich dziadków, na egzaminie czeladniczym swojej mamy, na urodzinach swojego taty, na pokazach historycznych, na swoim pierwszym w życiu Festiwalu Słowian i Wikingów w Wolinie (w dużym skrócie napiszę, że jesteśmy odtwórcami wczesnego średniowiecza, o ile wiecie o co chodzi ;)).
Był także na ślubie (21.06.2013), a nawet na dwóch ślubach swoich rodziców - cywilnym i słowiańskim (wczesnośredniowiecznym). Planowałam inaczej - najpierw ślub, przeprowadzka itd, dopiero później dziecko. Zaskoczyło nas to, że udało nam się już za pierwszym podejściem do starań. Myśleliśmy że to zajmie parę miesięcy, pół roku, może dłużej. No ale nic - widocznie tak miało być. I dobrze. Przynajmniej wiem, że na ślubie mieliśmy już małego, wspaniałego świadka w moim brzuchu, owoc naszej miłości :)
A sam ślub... coś wspaniałego!!! Najwspanialszy dzień w moim życiu!!! Znowu czas się zatrzymał, byłam tylko ja, M. i mały Stworek w brzuchu. Cała reszta się nie liczyła. Nie było stresu, był spokój. Czułam się jak we śnie, chyba nie wszystko do mnie wtedy docierało. Nasza przysięga - powstrzymywanie łez. To wielkie szczęście, miłość która rozpierała, rozrywała od wewnątrz i wydzielała się z każdego milimetra mojego ciała, wylewała się z ust, z oczu, z każdej cząsteczki skóry... Później przyjęcie. Skromne, bo skromne, ale nasze. Takie totalnie nasze. Nigdy nie chcieliśmy, nie wyobrażaliśmy sobie dużego weselicha. Było miło, przytulnie, tylko my i najbliższa rodzina. Cudnie!



A w lipcu (27.07) kolejny ślub, tzw swadźba - wczesnośredniowieczny obrzęd oraz świętowanie do rana przy poczęstunku. My, a wokół nas druga rodzina czyli znajomi i przyjaciele. I znów czułam się jak we śnie. Byłam najszczęśliwszą osobą na świecie. Byłam taka dumna. Dumna z tego że jestem żoną, z tego że jestem żoną mojego Męża. Po obrzędzie przyszedł czas na życzenia - tyle osób, tyle znajomych twarzy, tyle życzeń i gratulacji - czułam się jak na karuzeli. Później był pokaz ognia. Po pokazie biesiada.
Były też łzy. Popłakałam się ze wzruszenia, gdy podczas obrzędu M. pocałował najpierw mnie, a później brzuszek - naszego Synka. To była najcudowniejsza chwila w moim życiu.
Nie żartuje - naj-cu-do-wniej-sza. Pisząc to ryczę jak bóbr ze wzruszenia.
KOCHAM CIĘ MĘŻU!!!!

... A już niedługo nasz Synek, nasz mały cud się urodzi. Już niedługo...
I znów myślę sobie że troszkę dziwnie mi będzie z takim pustym brzusiem...
Ale oczywiście nie mogę się doczekać! Odliczam dni do daty porodu...
W końcu nasz Stworek będzie z nami, w końcu będę mogła go wziąć w ramiona, pocałować i przytulić. 
W końcu...

piątek, 15 listopada 2013

Czuję miętę

Melduję się, że żyje ;) I jeszcze nie rodzę.

Od dłuższego czasu mam "fazę" na miętę. Wielką fazę. Skusił mnie jej zapach, a smak tak bardzo zasmakował, że mogłabym ją pić hektolitrami. Bałam się, że może źle robię, że może nie powinno się jej pić w ciąży. No ale poddałam się swojemu instynktowi stwierdzając, że skoro organizm jej tak mocno potrzebuje, to chyba nie powinna zaszkodzić. I nawet nie sprawdzałam jakie właściwości ma mięta.  Wiedziałam że dobrze działa na układ trawienny, słyszałam też że podobno hamuje laktacje, ale to wszystko.
Dopiero teraz, gdy na forum cukrzycowym wyczytałam że możliwe że mięta obniża stężenie cukru we krwi zaczęłam się mocniej zastanawiać nad jej działaniem.
  
Znalazłam mądrą informację o tym, że
"Zielone miętowe listki zawierają w sobie bogactwo aromatycznych i pożytecznych składników, takich jak olejek lotny, kwas askorbinowy, karoten, rutyna, apigenina, betaina, kwasy oleanowy i ursulowy. Zawierają także witaminy C i A oraz żelazo, wapń, potas, magnez". 
Łał! Nieźle! Wyczytałam też, że faktycznie - herbata miętowa może obniżać ciśnienie oraz poziom cukru we krwi. Co do laktacji: podobno działa lekko hamująco, ale w moim przypadku chyba się nie sprawdza, bo mimo picia mięty nadal mam siarę, ostatnio nawet mnie trochę zalało... 
Na każdej stronie znajduje się też zalecenie, aby skonsultować się z lekarzem przed stosowaniem jakichkolwiek ziół w okresie ciąży. Tak też zrobię - jak dotrwam do wizyty, to porozmawiam sobie z Panią doktor o mięcie. Postaram się ograniczyć ilość wypijanej mięty, ale nie będzie łatwo, bo na prawdę mocno mnie do niej ciągnie, żadna inna herbata mi tak bardzo nie smakuje... No nic - oby do wizyty...

A co u mnie...?
Wczoraj baardzo dużo zrobiłam: obiad na dwa dni (placki po węgiersku :D),
troszeczkę sprzątałam, wyparzyłam laktator, wstawiłam i rozwiesiłam pranie,
wyprasowałam ostatnią partię ubranek (plus kilka bluzek męża, wiadomo),
przejrzałam i posegregowałam ciuszki Małego, sprawdziłam torbę dla Juniora do szpitala,
kosmetyki Malucha włożyłam do małej kosmetyczki, no i po raz kolejny
wyprasowałam ubranka do szpitala, bo zdążyły się pognieść (tak, nieźle mi odbiło).
Poukładałam też wszystko w komódce, na nowo, tak żeby było ładniej, wygodniej, lepiej.
No i oczywiście nie obyło się bez zapłaty za to wszystko:
straszliwy ból kręgosłupa, taki którego jeszcze nigdy wcześniej nie miałam.

Możliwe że przesadziłam, ale nie potrafiłam inaczej. Po prostu...
Przedwczoraj czułam coś dziwnego tam na dole, myślałam że to może poród.
Ale to chyba Mały sprzedał mi kopniaki w jakimś nowym, nieodkrytym miejscu.
Dodatkowo zrobił to mocno, mocniej niż dotychczas i jakoś tak regularnie. Artysta jeden!
M. prosił żebym się już położyła, odpoczęła, także resztę wieczoru przeleżałam.
I oczywiście myślałam o tym co muszę jeszcze zrobić, z czym chciałabym jeszcze zdążyć.
No i poczułam wielką potrzebę wykonania wszystkich swoich założeń i planów.
Miałam sobie rozłożyć te swoje misje na kilka dni, ale chęć zrobienia tego wszystkiego była silniejsza.
A teraz tak sobie myślę, że jakby spacerowanie, chodzenie po schodach i sprzątanie
miało przyspieszać poród, to powinnam urodzić już dawno temu...

A dziś... relaks. Obiad gotowy, większość czynności z listy wykonana, zostało mi tylko przejrzenie swojej torby do szpitala, dopakowanie ostatnich rzeczy takich jak laktator i wyniki badań i w sumie... Ale NIE, jeszcze nie, jeszcze nie mogę rodzić ;)
We wtorek ostatnia wizyta, chcę na nią iść, muszę odebrać resztę wyników badań, poprosić Panią doktor o to aby poleciła jakiegoś innego endokrynologa i zapytać o miętę. Po wtorku mogę rodzić... O! A już najlepiej po 22.11, bo wtedy Mały będzie strzelcem, a nie skorpionem.
Ubzdurałam sobie, że wolę strzelca. A wiadomo - jak baba sobie coś ubzdura to już koniec ;)


wtorek, 12 listopada 2013

Tryb Oszczędnościowy


Kilka dni mnie nie było, przepraszam.
Po prostu dużo zajęć, później długi weekend więc
wiadomo że odpoczynek, spędzanie czasu z M.
oraz obiadki u teściowej...
No nieważne, już jestem :)

Dzisiaj chciałam napisać o czymś ważnym. O Trybie Oszczędnościowym który wprowadziłam do naszego budżetu.
Narzuciłam go samej sobie, bo po pierwsze zbieramy na nowy samochód, po drugie nie chcę czuć się totalnie bezużyteczna jak pasożyt, po trzecie bardzo szanuje ciężko zarobione przez męża pieniądze.
A samochód... Musimy kupić lepszy, bezpieczniejszy, taki którym spokojnie będzie można wozić Małego Stworka. M. ma już dosyć starego samochodu - do pracy się nadaje, ale do wożenia dziecka niekoniecznie. Myślę że to taki jego punkt honoru, aby kupić nowe auto godne Stworka. Rozumiem go i wspieram, chciałabym aby zakup był jak najszybciej możliwy.
Niestety - życie jest drogie, duża część wypłaty idzie na jedzenie, no i co chwilę spod ziemi wyrastają jakieś nowe konieczne wydatki.
Parę razy usłyszałam już słowa "Jak tak dalej pójdzie to chyba będę musiał poszukać drugiej pracy". Po tych słowach czułam się bardzo źle, czułam się winna, że wydaje kasę, że nie możemy odłożyć na auto. M. wyjaśnił że nie chodzi o to, że ja wydaje (no w końcu nie kupuję żadnych pierdół), tylko że to on widocznie za mało zarabia i tyle. Ryczałam. Ryczałam, bo nie chcę aby M. źle się czuł, nie chcę by nawet myślał o podjęciu drugiej pracy. Kiedy miałby chodzić do drugiej pracy - w nocy? Już i tak dużo pracuje, każdego dnia za nim tęsknie i ubolewam nad tym że musi tak ciężko pracować, a co dopiero... Nie, nie, nie jestem w stanie dłużej o tym myśleć.
Po prostu wprowadzenie Trybu Oszczędnościowego było konieczne. Ale na czym ten cały TO polega? O co chodzi?


Przemyślałam pewne rzeczy, oraz wyszukałam sposoby na to, aby zaoszczędzić parę groszy.
Opracowałam pewien plan. Najłatwiej mi będzie opisać wszystko w podpunktach:

1. Pierdoły.
- W którymś z postów już pisałam o tym, że ciąża bardzo mocno mnie zmieniła. Nie wydaje już bezmyślnie pieniędzy, z założeniem "a co dalej to zobaczymy". Nie trwonię kasy na niepotrzebne pierdoły, zastanawiam się nad każdym zakupem.
- Kupuję tylko to czego na prawdę potrzebne np. nie kupuje kolejnego korektora lub podkładu "bo super nowość", "bo ciekawe czy działa", "bo tak fajnie reklamowany", tylko najpierw przeglądam to co już mam. Nowy produkt kupuję tylko wtedy gdy poprzednie będą na wykończeniu. Należy pamiętać że kosmetyki także mają określony czas przydatności, także takie postępowanie tym bardziej ma sens. Jeżeli na prawdę czegoś potrzebuję, to staram się wybierać sprawdzone produkty, które wiem że mnie nie zawiodą.
- W przypadku ubrań (nawet z SH) przed dokonaniem zakupu zastanawiam się kilka razy czy aby na pewno będę chodzić w danej rzeczy. Do wszelkich zakupów podchodzę z rozwagą, spokojem i rozsądkiem.
- Oczywiście jestem kobietą, zakupy sprawiają mi ogromną przyjemność, najzwyczajniej w świecie poprawiają humor. Jak większość kobiet - tak już mam. Ale... Nauczyłam się bardzo ważnej rzeczy. Potrafię cieszyć się z drobiazgów. Aby poprawić sobie humor wystarczy mi pięknie pachnący żel pod prysznic, albo ulubiona Inka. To dziwne, wiem...

2. Uroda.
- Mam to szczęście, że sama potrafię sobie zrobić porządne SPA, paznokcie, makijaż, wyregulować brwi itd. W końcu jestem kosmetyczką. A to duża oszczędność. Także oszczędność moich nerwów - po tym co przeżyłam przed ślubem zwątpiłam w umiejętności niektórych kosmetyczek (oj baardzo zwątpiłam), nie ufam innym, sama najlepiej zadbam o swój wygląd. Ech, zostawię ten temat bo aż mnie krew zalewa...
- Włosy. Kiedyś mogłam powiedzieć że włosy to moja pięta achillesowa. Znam się na paznokciach, znam się na makijażach, na masażu, na zabiegach, na depilacji, na różnych takich... Ale włosy to była czarna magia.
Chodziłam do fryzjera. Niestety kilka razy się tak mocno przejechałam, że postanowiłam farbować włosy na własną rękę. Bo czy wydawałam 70 zł, czy 300 efekt mnie nie zadowalał, był bardzo daleki od ideału oraz od mojego wyobrażenia. Niedociągnięcia były na tyle duże, że uznałam że koniec z fryzjerami. Zraziłam się, przejechałam, zawiodłam.... i to bardzo. Bo po co mam wydawać 300 zł skoro efekt jest taki sam (albo i gorszy) jak po zwykłej drogeryjnej farbie? Płacąc 300 zł wymagam jednolitego koloru, nie wpadającego w rudości (jasno określiłam swoje oczekiwania), oraz dbania o kondycje moich włosów. Tymczasem otrzymuje nierówny, rudawy kolor, a włosy mam wyszarpane i powyciągane za wszystkie czasy. No ratunku! I tak też już jaaakiś czas temu zaczęłam czytać blogi włosomaniaczek, pogłębiać wiedzę o pielęgnacji włosów oraz obserwować swoje włosidła. Farbuję włosy sama, jak na razie farbami drogeryjnymi, ale myślę o przerzuceniu się na linie profesjonalne (mam jedną na oku). Sama sobie podcinam włosy, albo proszę o to swoją własną, prywatną mamę. Czyli... zamiast 70, czy nawet tych cholernych 300 których nie mogę przeboleć wydaję 20 zł na farbę drogeryjną. A efekt - lepszy niż po wyjściu od fryzjera.

3. Zakupy
- Najprostszym sposobem na zaoszczędzenie pieniędzy, a przynajmniej na uniknięcie bezmyślnego wkładania produktów do koszyka jest wybieranie się na zakupy z pełnym żołądkiem. Gdy na zakupy idziemy głodni, wtedy kupujemy o wiele więcej, dodatkowo wybieramy niezdrowe produkty. Jest to potwierdzone badaniami. 
- Ponadto na zakupy staram się wybierać z listą potrzebnych produktów, a później staram się jej trzymać ;)
- Posiłki komponuję tak, aby nie przegapić terminu ważności żadnego produktu. Opróżnianie lodówki zaczynam od produktów z krótką datą ważności.
- Słyszałam też o pewnym sposobie na zaoszczędzenie. Rzecz dotyczyła mięsa, bo jak wiadomo mięso to jeden z droższych produktów. Pomysł polegał na tym, aby wyznaczyć sobie daną sumę pieniędzy w miesiącu np. 100-150 zł, następnie wykonać zakupy za tą kwotę w mięsnym. Należało zrobić zapasy mięsa na cały miesiąc dla całej rodziny. Następnie przychodził czas na porcjowanie zakupów, a następnie zamrożenie. Dzięki temu możemy kupić produkty w najtańszym sklepie (bez konieczności kupowania na szybko, w najbliższym, niekoniecznie najtańszym mięsnym), ponadto nie musimy się martwić co włożymy do garnka, po prostu sięgamy do zamrażalnika, wybieramy to co akurat mamy ochotę przygotować, następnie rozmrażamy. Myślę że przy małym dziecku ma to szczególny sens. Także czemu nie? Może spróbuję? A co Wy o tym myślicie?
- Jeśli chodzi o koszt produktów. Warto porównywać ceny w różnych sklepach. Wiadomo - w Internecie jest o wiele łatwiej - jest allegro, jest ceneo... Sprawa wygląda trochę drożej jeśli chodzi o "normalne" sklepy, szczególnie markety. Jeżeli chcielibyśmy kupić wszystkie produkty w najniższych cenach, to musielibyśmy obskoczyć kilka różnych sklepów. W każdym sklepie są produkty które opłaca się kupować, oraz te których się nie opłaca. Z tym że musimy pamiętać że jeżdżąc po różnych sklepach wydajemy dodatkowo kasę na paliwo. Obskoczenie paru sklepów ma sens wtedy, gdy i tak występują one na naszej trasie. Ale i wtedy musimy się liczyć z pewnym wydatkiem - czasu. 

4. Kosmetyki
- Staram się kupować sprawdzone produkty. Ale oczywiście zdarza się tak, że chęć zmiany, oraz  wypróbowania nowego produktu zwycięża. Niestety nie zawsze wychodzi mi to na dobre. Niekiedy trafiam na totalne buble. Co wtedy? Jeżeli dany produkt nie sprawdził się w jednej dziedzinie, to przeznaczam go do czegoś innego. Już chyba w którym wpisie pisałam o tym, że skład szamponu do włosów i żelu pod prysznic może być taki sam, jest to tylko nazwa produktu, przeznaczeń może mieć o wiele więcej. I tak też: jeżeli załóżmy jakaś odżywka do włosów się nie sprawdzi, wtedy daję jej drugą szansę korzystając z niej w inny sposób, jeżeli nadal nie służy moim włosom, wtedy... zostaje przemianowana na balsam do golenia. Ułatwia golenie, zapobiega podrażnieniom, nawilża. No i przede wszystkim nie ląduje w koszu, czyli dobra nasza.
- Poszukuję tanich, a dobrych produktów. Bo jak już pisałam przy okazji kosmetyków dla dzieci - tanie nie znaczy złe, drogie nie zawsze znaczy dobre.

5. Promocje
- Promocje są po to, aby z nich korzystać. Niestety producenci często robią nas w konia, zawyżają ceny tylko po to, aby je później obniżyć. Aby nie dać się nabić w butelkę należy dobrze znać ceny interesujących nas produktów.
- Staram się walczyć z moim syndromem chomikowania, czyli kupowania na zapas, ale w niektórych przypadkach ma to duży sens. Jeżeli jest bardzo korzystna promocja mojego ulubionego produktu, wiem że produkt ma u mnie dużą chodliwość, lub ma długą datę ważności, wtedy kupuję np. dwie sztuki.
- Rozglądam się za nowym produktem jeszcze zanim poprzedni mi się skończy. Mam wtedy czas na namierzenie odpowiedniej promocji, porównanie cen. Nie muszę kupować produktu po najwyższych cenach, bo produkt już się skończył i koniecznie potrzebuje nowego, już nieważne w jakiej cenie.

6. Kot
- Jako że Zenek jest wielkim obżartuchem, takim, że aż czasem śmieję się, że mamy dwa zwierzątka w jednym: kota oraz jego tasiemca. Lub że jest ich dwóch: Zenek i jego brzuch. No ale mocno kochamy naszego kota, nie odmówimy mu oczywiście jedzenia, a już na pewno nie będziemy go głodzić.
No ale Tryb Oszczędnościowy musiał dosięgnąć i jego.
- Niestety jesteśmy zmuszeni do kupowania drogich puszek, saszetek i suchego jedzenia danej marki, w końcu nasz kot jest szczerbaty, no i ma swoje preferencje smakowa. Ale znaleźliśmy kilka sposobów na zaoszczędzenie.
- Nie kupujemy jedzenia, którego Zenek nie lubi. Nie wciskamy w niego jedzenia zawierającego kurczaka, ponieważ później całe to jedzenie wylądowałoby w koszu. Nie kupujemy nawet zestawu saszetek w którym jedna z nich jest o smaku kurczaka. To po prostu strata pieniędzy.
- Przeliczyłam koszt jednej saszetki w danym opakowaniu, dzięki temu wyniuchałam najtańsze. Znalazłam je w biedronce.
-  Ale z saszetkami uważamy. Zazwyczaj w paczce są 4 saszetki po 100 g. Niby jedna gratis, ale ich cena jest wyższa niż cena puszki, która ma 400 g. Czasem można też się naciąć i za cenę puszki kupić 4-pak saszetek po 75 g każda. Wtedy wtopa... Dlatego oprócz saszetek kupujemy puszki. Gdy dany smak z puszki się znudzi, wtedy wprowadzamy pewną odmianę w postaci saszetki. I wszyscy są zadowoleni.
- Wyznaczam niewielkie porcje, dokładam dopiero wtedy gdy zawartość miski zniknie, a kot nadal oznajmia że jest głodny. Tak też saszetkę często dzielę na pół. Unikam wtedy marnowania jedzenia. Bo wiadomo - dłużej leżącego jedzenia Panicz Zenon nie tknie.

7. Przyjmowanie pomocy
- Nauczyłam się przyjmować. Jeżeli ktoś coś daje, to przyjmuje. Nieważne czy chodzi o plony z działki, ubranka dla Małego czy też inną pomoc. Przyjmuje. Zawsze to jakaś oszczędność. Z resztą: jak coś mi się nie spodoba, to zawsze mogę przekazać dalej, obdarować kogoś innego.

8. "Biednego nie stać na drogie rzeczy".
- Muszę częściej słuchać tego jakże trafnego powiedzenia. Bo ostatnio przekonałam się o jego prawdziwości. Przykład banalny: wkładki higieniczne. Chciałam oszczędzić, więc kupiłam tańsze wkładki - duże opakowanie, w miarę niska cena, wszystko powinno być w porządku, w końcu to tylko głupie wkładki. No i się przejechałam. Wkładki są jakieś niewymiarowe, bardzo szybko się odklejają, w ogóle nie wchłaniają, co chwilę je trzeba wymieniać, jeden wielki koszmar. Na prawdę mogłam troszeczkę dołożyć i kupić te lepsze.
- Powiedzenie sprawdza się także w innych dziedzinach np. jeśli chodzi o droższe zakupy takie jak laptop, garnki itd. Bo co z tego, że kupimy coś tańszego, skoro po dwóch latach już musimy myśleć o wymianie starego na nowe. Wielokrotne kupowanie tańszych rzeczy nie ma sensu. Lepiej wydać pieniądze raz, a dobrze.
- No ale wiadomo - niektórych rzeczy nie da się przewidzieć... Ja osobiście raz się przejechałam na butach. To na pewno nie był pierwszy nietrafiony zakup w moim życiu, ale tej wtopy nie zapomnę na baaardzo długo. Stwierdziłam, że skoro tanie buty tak szybko mi się psują, eksploatują, to może jak zainwestuję, to zdobędę produkt który przetrwa ze mną parę sezonów, czyli zaoszczędzę. W końcu widziałam koleżankę która od 5 lat ma te same, skórzane kozaki i jest z nich bardzo zadowolona. No i kupiłam, a właściwie M. mi kupił. Piękne, ciepłe, czarne, skórzane, drogie, wydawało się że porządne, z porządnego znanego sklepu. Piękne, cudowne, ale nagle TRACH czar prysł. Już na drugi dzień odpadł mały pierdolniczek do sznurówek. "Ale nic to, się naprawi" - pomyślałam. Ale nie, to nie był koniec. Po dwóch tygodniach poszedł suwak w prawym bucie. "Ale nic to, oddam do sklepu i na pewno wymienią, naprawią albo zwrócą kasę z pocałowaniem ręki, w końcu taaakie drogie buty". Figa z makiem!!! Nie dość, że bardzo długo czekałam na decyzje, nie dość że koniec końców nie miałam ciepłych butów na zimę, to jeszcze... naprawiono tylko pierdolniczek, ale suwaka już nie. Bo niby moja wina. Wściekłam się, myślałam nawet o udaniu się do urzędu do spraw konsumenta. Odpuściłam, bo naprawa suwaka kosztowała 50 zł, wykłócanie się zszargałoby mi tylko nerwy. No i naprawiłam buty na swój koszt. I oczywiście co?!

9. Na konto, a nie w skarpetę (lub do portfela).
- Nie wiem jak jest u Was, ale u mnie pieniądze się troszkę mniej rozpływają gdy są na koncie. Wiem, że niektórzy mają tak, że jak nie widzą kasy, płacą kartę, to tracą głowę i więcej wydaja. Ja mam właśnie na odwrót. Jeżeli mam na koncie, to potrafię tych pieniędzy nie ruszać, dopiero gdy gotówka pojawi się w portfelu, wtedy trudniej mi ją przy sobie zatrzymać. U M. także zauważyłam jakąś taką zależność, że jak kasa jest w zasięgu ręki, to jakoś łatwiej się ulatnia. A tak? Trzeba dwa razy przemyśleć czy na pewno się potrzebuje, no i wypłata wymaga przejażdżki do bankomatu ;)
- Konto oszczędnościowe to coś wspaniałego. Oprocentowane konto oszczędnościowe :)


10. Tańsze odpowiedniki 
- Producenci się wycwanili - wprowadzają na rynek produkty o takim samym składzie, z tym że skierowane do różnych grup konsumentów. Krem firmy X. o wartości 60 zł kupi kobieta która ma zasobniejszy portfel lub taka która wierzy w to że cena przekłada się na jakość i moc działania. O połowę tańszy krem firmy X znajdzie innych kupców. Firma produkuje jeden produkt, zamyka w różne opakowania, trafia do licznej grupy konsumentów i zarabia grube pieniądze. Dlatego warto porównywać składy ;) I pamiętać że tanie nie znaczy złe.
- To samo się tyczy produktów spożywczych. Często normalne, dobre firmy zajmują się produkcją produktów do tańszych sieci sklepów takich jak np. Netto.

Wydaje mi się że to wszystko. Wszystko co przychodzi mi teraz na myśl. Jak coś mi się przypomni, to napiszę.
Proszę Was też o pomoc. Może macie jakieś dobre, sprawdzone pomysły na to aby zaoszczędzić trochę pieniążków???


A u mnie... u mnie w porządku.
Jeszcze nie rodzę. Jeszcze.
Zdążyłam ostatnio pomyśleć, że nie mam skurczów,
że organizm się w ogóle nie przygotowuje.
No i jak na zawołanie - od trzech dni brzuch twardnieje.
Ale poza tym nic się nie dzieje, no może oprócz tego
że Mały się mocno rusza, a kręgosłup wysiada.