Wiem, że te smutne notki są rzadziej czytane niż te wesołe - w końcu każdy ma wystarczająco dużo swoich problemów. No ale ten blog jest dla mnie ważny, Wy jesteście ważni, dlatego nie mogę nie napisać. Serce mi pęka więc może jak puszcze słowa w Internetową przestrzeń, to będzie mi choć trochę lżej.
Po 14 latach opuścił mnie mój czworonożny Przyjaciel.
Nie, przepraszam... nie mogę.... Jutro edytuje i opowiem Wam o Romku..
Edit:
Poznałam Romusa gdy jeździłam do stajni. Obok była
strzelnica (położona na wzgórzu Romana - stąd miał takie imię).
Żołnierze nalegali abym go wzięła. Miałam wtedy ok 9 lat. Pokochałam go,
ale rodzice nie zgodzili się na psa. Mogłam go jedynie odwiedzać. I
robiłam to często. Był wtedy ok 7 miesięcznym szczeniakiem, który
podgryzał wszystkich za nogawki i biegał jak szalony. Przywoziłam mu
przysmaki, wyjmowałam kleszcze, bawiłam się z nim...
Dostrzegłam w nim potencjał - zaczęłam go szkolić. Uczył się bardzo szybko!...
Któregoś
razu gdy byłam na wakacyjnym wyjeździe zadzwonili rodzice i powiedzieli
że będę miała psa. Zdecydowali się na przygarnięcie go po tym, jak
zobaczyli że pies został pobity za to, że pogonił rower...
Byliśmy
nierozłączni. Gdzie ja, tam on. Gdzie on, tam ja. Byliśmy na wielu
wspólnych wyjazdach, jedliśmy razem lody, chodziliśmy na liczne
spacery...
Przypominają mi się wszystkie nasze wyjazdy w góry.
Nauczyłam go tarzania się w śniegu. Od tamtej pory to uwielbiał. Tarzał
się w śniegu, w trawie, a także (niestety) w zdechłych rybach i końskich kupach....
Jeździliśmy też nad morze. Hasał w morzu, namiętnie
aportował, oraz miał pewne zboczenie - łapał kamienie z dna morza.
Chwytał je łapkami i przeciągał. Zanurzał także pysk w wodzie. I to na
tak długo, że zawsze się martwiłam.
Denerwował się gdy któryś z
jego Pańciów robił dziwne w jego mniemaniu rzeczy. I tak też kiedyś gdy
rodzinnie zrobiliśmy sobie maseczkę z glinki zielonej - Romus szczekał i
rozszarpywał misia ze złości.
Jeździliśmy i chodziliśmy także
nad stawy i jeziora. Był wymoczkiem, jak ja - uwielbiał wodę. Kiedyś
zimą wskoczył do zamarzniętego stawu. Nie wiem czy myślał że lód się nie
załamie, czy liczył że będzie woda. Lód pękł. Już miałam wskakiwać za
nim do wody.. Ale uprzedził mnie i sam wyskoczył. Pojechaliśmy wtedy szybko do domu,
żeby się nie przeziębił.
Romus świetnie aportował. W końcu sama go
tego nauczyłam. Kiedyś gdy byłam podczas wakacji u mojego taty
(rodzice po rozwodzie), który ma hodowle psów - Romus zajmował największy
kojec z przodu domu. Do taty przyjechał kolega i wyśmiewał tatę że
trzyma u siebie "kundla". Wtedy tata powiedział "córcia - pokaż co Romek
potrafi". Z wielką chęcią, wyższością i lekką pogardą dla owego kolegi
pokazałam jak Romus perfekcyjnie aportuje (przynosi rzuconą rzecz).
Romuadlo usiadł przy mojej nodze, a gdy rzuciłam przedmiot, pies ani
drgnął. Ruszył dopiero na komendę "Aport". Usiadł przede mną, podał mi
przedmiot prosto do ręki. Może się nie znacie, ale wśród psów
myśliwskich nie da się lepiej nauczyć psa aportować. Pokazałam także
różne sztuczki jakie potrafił Romus. Kolega mojego taty długo zbierał
szczękę z ziemi... A Romek zyskał sławę i szacunek wśród myśliwych.
...
Romus
był wspaniałym, bardzo mądrym psem. W sumie znał kilkadziesiąt komend -
nie jestem w stanie ich nawet zliczyć. Prócz standardowych poleceń umiał się także m.in. czołgać, salutować, zakrywać oczka łapkami, przynosić wskazane przedmioty oraz rzucać się na napastnika... Rozumiał wszystko co się do niego mówiło - stój, daj, w prawo, do góry.... Potrafił też kilka niewerbalnych
komend (co okazało się bardzo przydatne gdy stracił słuch). Nie wiem
czy jeszcze kiedykolwiek będzie mi się chciało aż tak wytresować psa.
Żałuję, że nie nagrałam filmu pokazującego jego umiejętności.
Był
niezastąpionym przyjacielem, moim obrońcą. Pamiętam jak kiedyś byliśmy
na spływie kajakowym. Nocowaliśmy w leśniczówce w dużej sali, wraz z
liczną grupą znajomych.
Byłam wtedy małolatą, także położyłam się
spać wcześniej niż znajomi moich rodziców - dorośli imprezowicze. Romus
spał, a właściwie leżał ze mną i mnie pilnował. A gdy tylko ktoś
wchodził do pomieszczenia i zbliżał się do mnie, wtedy Romus warczał na
przybysza. Co chwilę ktoś się kręcił i co chwilę było słychać groźne
"wrrrrr...".
Był niezastąpionym pocieszycielem. Wyczuwał mój smutek, wtedy przychodził i się tulił.
Tulił się także gdy siadałam na jego posłaniu (w dawnym mieszkaniu miał posłanie na podwyższeniu - sosnowe psie łóżko). Wtulał pysk w moje ramie.
Była
także sytuacja, w której wyczuł moje złe samopoczucie. Na spacerze
zachował się bardzo dziwnie - nie chciał się ode mnie oddalić aby
załatwić sprawy fizjologiczne. W końcu nagle zawrócił do domu i nie
reagował na moje wołanie. Oglądał się tylko czy idę. Szłam za nim, nie
miałam innego wyjścia. Wróciliśmy do domu, chwilę później bardzo źle się
poczułam, nie wiem nawet czy nie zemdlałam. Położyłam się na kanapie, a
Romus (mimo że NIGDY nie wskakiwał na łóżko bo wiedział że nie wolno,
był bardzo karny) tym razem złamał zakaz i leżał ze mną tak długo dopóki
nie poczułam się lepiej. To było niesamowite!
Mieliśmy wiele przygód. Mam głowę pełną wspomnień.
Wiem,
że Romus i tak żył długo jak na dużego psa. Wiem, że już był
schorowany, ledwie chodził, nie słyszał, miał problemy z sercem...
Myślałam że gdy przyjdzie ten dzień, to będę gotowa. Nie byłam...
Na to nie da się przygotować.
Serce mi pęka. Dusza chce krzyczeć. Nie mogę uwierzyć w to co się stało, mimo że dosyć wcześnie czułam że to już koniec.
Myślę że zaraz podejdzie do okna przy którym stoi fotel na którym karmię Małego i zaszczeka lub spojrzy na mnie dając jasno do zrozumienia, że chce wejść do domu (kot też tak robi - miałczy i patrzy, Mądrala).
Co zobaczę kątem oka jakąś czarną plamkę, to myślę że to On.
To boli. Cholernie boli.
Boli widok świeżo kupionej karmy, nie otwartej
Boli widok innych psów.
Boli ta pustka w domu i w sercu.
A gdy się wraca do domu boli brak wyczekującego, radosnego spojrzenia, ogona brudzącego białe ściany, pyska przynoszącego kapcie.
Boli brak pyska obcierającego się o spodnie.
Oraz brak tych mądrych, wszystko rozumiejących oczu.
Bolał widok leżących pod kocem zwłok które nie chciały się poruszyć, a
tak bardzo wszyscy (nie tylko moja mała siostra) na to liczyliśmy.
O matko jak wiele bym dała za jeszcze chociażby jeden dzień spędzony z Nim.
Żałuje. Tak bardzo żałuję tego, że od paru miesięcy starałam się zdystansować. Przez co odsunęłam go trochę od siebie. Nie kontroluję tego - tak mam gdy wyczuwam rozstanie (z "przyjaciółkami" które w końcu się nimi nie okazywały też tak miałam). Przy Jarusiu nie miałam też za bardzo jak się nim zajmować i okazywać mu zainteresowanie, ale oczywiście nikomu nie mam tego za złe, bo winę ponoszę tylko i wyłącznie ja, bo przecież dla chcącego nic trudnego.
Chciałam się uchronić przed cierpieniem, a przez to tylko cierpię jeszcze bardziej.
Ból sprawia mi też myśl, że Romus męczył się aż dwie godziny zanim umarł. Jestem zła na rodziców, że nie zdecydowali się na uśpienie. Ale nie wypominam im tego, bo widzę, że są w równie koszmarnym stanie, co ja...
Wczoraj jeszcze jakoś się trzymałam. W końcu muszę się zajmować Jarusiem.
Ale dzisiaj gdy zaczęło do mnie docierać to co się stało - jestem w strzępach...
I tak się składa, że jestem sama w domu...
Rodzice z siostrą wyjechali w góry, Mateusz w pracy...
Jest ze mną oczywiście Jaruś, oraz Zenek śpiący na piecu gazowym.
Wychodzi ze mnie cały smutek i żal, a Lelek chyba to czuje, bo od momentu w którym poleciała moja pierwsza łza jest niewyobrażalnie grzeczny. A przecież ząbkuje... Wczoraj zauważyłam, że ma dziurkę i malutkiego, kłującego ząbka, a właściwie jego kawałek, na razie...
Pociesza mnie pewna myśl. Coś co podsunął mi mój kuzyn. Powiedział:
"Paulinka! Romus był tak inteligentnym psem, tak ewoluował, że na pewno jego następnym wcieleniem będzie człowiek...".
I chyba ma rację.
Jeżeli za kilkanaście lat spotkam przystojnego, ciemnowłosego młodzieńca, z którym od razu załapię kontakt i poczuję, jakbym go znała od zawsze, to będę wiedziała kogo spotkałam... A jeżeli jeszcze okaże się że młodzieniec urodził się 16 kwietnia 2014 roku, to już w ogóle zwariuje ze szczęścia!!!
Zawsze wyobrażałam go sobie jaki przystojnego bruneta o ciemnych, mądrych oczach.
A może trafił do jakiegoś pozaziemskiego miejsca?
Za tęczowy most?
I spotkał się z Herosem - wspaniałym psem Mateusza, którego miałam szansę poznać i pokochać, oraz niestety także pożegnać parę lat temu...
Może spotkał tam też Bosmankę - sunię mojego wujka z którą spędzali wiele czasu razem. Też odeszła parę lat temu.
Oby Romus był szczęśliwy gdziekolwiek trafił.
*Dopiero teraz zauważyłam że mam bardzo niewiele Jego zdjęć na komputerze. Oraz naszych zdjęć.
Ach, no tak, kilka lat temu straciłam wszystko z komputera...
Na szczęście są stosy albumów ze zdjęciami...
Szkoda że Jaruś nie będzie miał już szansy, aby poznać Romuska...
Edit (18.04.14):
Jak zwykle mój organizm przechodzi stres i smutek także zewnętrznie... Zachorowałam. Boli mnie gardło, jest mi zimno, duszno mi, mam katar, dreszcze, podwyższoną temperaturę, bolą mnie plecy i w sumie każdy centymetr ciała...
Boziu, strasznie mi przykro :((((
OdpowiedzUsuńZnam ten ból. Mąż miał psa. Nie tylko On po nim płakał. Był częścią rodziny :<
OdpowiedzUsuńPrzykro mi, w ostatnim tygodniu moi rodzice pochowali moją koszatniczkę, którą zostawiłam w Polsce. Też bardzo nad tym ubolewam..
OdpowiedzUsuńBardzo mi przykro..smutno kiedy "ktoś" bliski nam odchodzi, znam to aż za dobrze...Niestety nigdy nie miałam psa,ale wyobrażam sobie co czujesz..Ważne,że w Twoim sercu, zawsze będzie dla niego miejsce i te wspomnienia, które teraz ranią, będą kiedyś przywoływać uśmiech.. Po każdej żałobie zostaje pustka, ale trzeba cieszyć się, że "ktoś" kiedyś był, o ile życie byłoby smutniejsze gdybyś swojego czworonożnego przyjaciela nie spotkała wcale... Trzymaj się Piękna!
OdpowiedzUsuńA ja Ci powiem - piękna notka, piękny post.
OdpowiedzUsuńMy po stracie naszego FIlipka - pieska mojego męża, postanowiliśmy, że sprawimy sobie nowego jak najszybciej, żeby nei było tak pusto na ogródku, ale do tej pory nie możemy znaleźć idealnego - żaden piesio nie zastąpi nam Fifiego...
Trzymaj się - jemu jest teraz na pewno tak samo dobrze jak przy Tobie :)
Przykro mi :( Ja miałam psa 18 lat i wiem że jego utrata potrafi zaboleć :(
OdpowiedzUsuń<3 pięknie to napisałaś , łzy mi lecą i lecą. Przesyłam Ci uściski :-* - Marta -od cukrzycy :)
OdpowiedzUsuńDziękuję Kochane za słowa wsparcia!!!
OdpowiedzUsuńCiężko jest :(
Piękne masz wspomnienia, które zostaną z tobą na zawsze. Strata przyjaciela zawsze boli. Będzie dobrze :*
OdpowiedzUsuńPrzykro mi, ale masz cudowne wspomnienia, niech żyją one jak najdłużej choć wyobrażam sobie jak strata boli..
OdpowiedzUsuń