poniedziałek, 29 września 2014

Bezdzietne nie rozumiejo... (10 miesięcy Jarusia)

 Dochodzę do wniosku, że coś, co dawno temu powiedziała mi pewna osoba jest prawdą - coś w stylu "Bezdzietna nigdy nie zrozumie dzieciastej". Dopóki nie ma się dzieci, to człowiek nie widzi jaki to trud, ile wysiłku, ile wyrzeczeń... i ILE szczęścia. Nie rozumie tego, że spotkania towarzyskie, wyjścia do kina, (a nawet) fitness, spokojne wakacje, randka we dwoje, alkoholizacja, imprezy, koncerty... to wszystko traci znaczenie, gdy pojawia się Mały Człowiek. Nie rozumie się tego, że z siedzenia z dzieckiem w domu można czerpać satysfakcję i przyjemność. Nie rozumie się tego, że Mały Człowiek może być całym światem i że na prawdę niczego człowiekowi nie brakuje, krzywda mu się w domu nie dzieje... Nie rozumie się tego co czuje człowiek gdy jego dziecko jest chore...
 Nie rozumie się tego, że gdy pojawia się Dziecko NIC nie jest od Niego ważniejsze!!!
... Wiem, bo sama byłam bezdzietna i sama tak miałam... Ponadto WIEM że tak jest, bo teraz często to zauważam i niestety odczuwam.
Niby człowiek wiedział, że poród boli, że dzieci płaczą, że czasem ląduje się z dzieckiem w szpitalu, że niewiele można przy sobie zrobić... Ale to były suche fakty. Fakty? Krzywy obraz stworzony na bazie telewizji, informacji z drugiej ręki i krótkiej powierzchownej obserwacji. Tak na prawdę człowiek nie wiedział NIC.
Najsmutniejsze jest jednak to, że... o tym wszystkim się chyba z czasem zapomina. I człowiek ze starszym, odchowanym już dzieckiem nie pamięta już jak to było gdy jego potomek miał kilka miesięcy... Nie pamięta... Chyba. Nie pamięta, dopóki nie będzie drugiego Małego Człowieka. Tutaj pewności nie mam, bo sama tego jeszcze nie doświadczyłam, jeszcze pamiętam. Ale tak mi się tylko wydaje z pewnych obserwacji...Ja postaram się nie zapomnieć...

Oczywiście są różni rodzice. Są skrajne przypadki... Ale nie o nich mówię.

PS. Kochane nie-dzieciaste! Nie denerwujcie się na mnie! Ja się denerwowałam, gdy słyszałam taki tekst o tym że bez dzieci nie rozumiem, myślałam że skoro mam młodszą siostrę to coś tam wiem wiem... Źle myślałam..

 ~ ~ ~

(fotka z Naszego Instagrama - Mama Wikinga na Instagramie)

Dziś Jaruś kończy 10 miesięcy.

Tak, znów to napiszę...
Jestem przerażona jak ten czas szybko leci!
Jeszcze tylko dwa miesiące i roczek!!!
Już za chwilę Leluś nie będzie bobasem, niemowlakiem, tylko małym chłopcem.
Ma-sa-kra!!!!

W tym 10tym miesiącu baaardzo wiele się zmieniło.
Jaruś potrafi robić oraz mówić papa, mówi "da" gdy czegoś chce, podnosi rączki i odwraca ciałko gdy mówię "chodź", potrafi mówić "ta" czyli "tak", raczkuje, siedzi już pewnie, wstaje - jeszcze na chwiejnych nóżkach, ale ze dwie sekundy stoi, pokazuje jaki jest duży i mówi "taaaaaa" swoim słodkim głosikiem, co oznacza "taaaaki duży". No i jest radosny. Mega radosny! Zaraża pozytywną energią! Je już praktycznie wszystko co mu dam. Kopnęłam w odwłok schematy żywienia i daję mu to, co uważam za słuszne (oczywiście w granicach rozsądku, wiadomo). Wszystko podpowiada mi intuicja. A resztę roboty robi metoda prób i błędów. Jak na razie nie było reakcji alergicznych.

Ahhhh... to było 10 wspaniałych miesięcy!!! Nie mogę się doczekać każdego następnego dnia z moim Synkiem...

Tak tylko wspomnę, dla siebie, na przyszłość, ku pamięci - aktualnie Jaruś waży chyba ok 12 kg, nosi ubranka 80/86, nóżka to chyba coś ok 22 rozmiaru, a pieluszki nr 5.

czwartek, 11 września 2014

Rotawirus za nami

Nie było nas bo chorowaliśmy.

Zaczęło się tak....
Siedzimy z Jarusiem i z moją koleżanką w kawiarni.
Pijemy z koleżanką kawkę. Takie pożegnalne spotkanie.
Jaruś zaczął marudzić, więc patrzę na zegarek - "tak, pora jedzenia" - myślę.
Karmię Jarusia drugim śniadankiem. Wszystko jest normalnie, jak zawsze.
Nagle CHLUST i CHLUST. Ilości takie co zjadł, albo i więcej.
Ale stwierdziłam, że nie będę mamą panikarą, nie będę gnała od razu do szpitala, tylko jeszcze go poobserwuję.
Później pojechaliśmy odwieźć koleżankę, spotkałam wtedy dawnego przyjaciela.
Chwila rozmowy. Trzymałam Jarusia na rękach.
Był mocno przytulasty, jeszcze bardziej niż zwykle.
Stwierdziłam że może się wstydzi czy coś.
Ale nie... bo znowu było CHLUST, CHLUST, CHLUST.
Ja cała mokra, on cały mokry, a i jeszcze chodnikowi się dostało.
"Jedziemy do szpitala!" - stwierdziłam.
Dowiedziałam się od naszego doktora Housa w dziedzinie pediatrii gdzie jechać (bo niestety on był daleko na dyżurze w szpitalu w innym mieście).
Pojechaliśmy. No i rotawirus...
Jaruś dostał leki przeciwwymiotne, kupiłam też napoje z elektrolitami.
Podawałam płyny, karmiłam piersią (lekarz zalecił żeby odstawić na dobę pokarmy stałe).
Wydawało się że jest dobrze, ale... Rano zaczęła się biegunka. I to ostra.
Nie nadążałam z przewijaniem. Stwierdziłam że nie będę czekać aż dziecko się mocno odwodni -
pojechaliśmy do drugiego szpitala (do którego z poprzedniego nas odesłali w razie W).
Jaruś był w na tyle dobrym stanie ogólnym, że dostaliśmy wybór - albo próba uporania się z rota w domu, albo szpital. Nie ma co kłaść się do szpitala na siłę, bo można złapać jeszcze coś innego, także pojechaliśmy do domu bogatsi o nowe wskazówki, nową receptę na drogi lek, no i spokojni, że w razie czego zawsze możemy jechać do szpitala i nas przyjmą bo miejsca są.
Jaruś czuł się coraz lepiej i lepiej. Za to ok 16 mnie złapało...
Po wspólnej niedzielnej drzemce gnałam do toalety.
Podobno od zawsze byłam "rzygaczką"... Każda choroba to wymioty.
W nocy nie było mi już do śmiechu, bo co godzinę leciałam do wc.
Straciłam siły na tyle, że moja mama dzwoniła na pogotowie, ale zapewne stwierdzili, że
do wymiotów i biegunki nie będą jechać. Na szczęście ojczym zawiózł mnie do szpitala, a M. został z Lelkiem.
Dostałam cudowny zastrzyk przeciwwymiotny (bo leki Jarusia na mnie nie działały), ale na drugi dzień nadal umierałam z osłabienia.
M. stanął na wysokości zadania, bo został z Nami w domku, zajmował się Jarusiem, a ja nabierałam sił i się nawadniałam.
No i oczywiście w poniedziałek wieczorem stało się to czego się obawiałam.
M. też się załapał na rotawirusa. Na szczęście w jego przypadku nie było aż tak źle - przespał prawie wszystko.
A później zachorowała jeszcze moja mama, mimo że zachowywaliśmy środki ostrożności, żeby nikogo więcej nie zarazić :-/

Także... tak to było u Nas z rotawirusem.

Wiem, że niektóre dzieci przechodzą tę chorobę o wiele, wiele ciężej.
Nie wiem tylko czy mam dziękować naturalnej odporności, czy temu że Jaruś był zaszczepiony.
Był zaszczepiony, bo pamiętałam słowa koleżanki która powiedziała, że jej córka tak ciężko przeszła rota, że gdyby mogła cofnąć czas to na pewno by zaszczepiła.
Czy szczepionka pomaga? Nie wiem, specjalistą nie jestem.
Ale wiem, że nie szczepienie też jest ciężkie....

A co tam u Was?
Też macie za sobą walkę z rotawirusem?
Jak u Was to wyglądało?

Cieplutkie pozdrowienia, jak zawsze !!!

środa, 3 września 2014

Nie oceniaj jeśli nie znasz historii...

Facebook, jakaś znana strona dla rodziców.
Jedna z mam prosi o porady - co zrobić aby kilku miesięczna córeczka karmiona piersią zasypiała sama w łóżeczku.
I oczywiście co?
Połowa wypowiedzi, to teksty w stylu "Ja nie mam tego problemu, moje dziecko od urodzenia śpi w łóżeczku". No ale przecież chodziło o rady, więc jeżeli ktoś nie przechodził przez to samo (i nie odniósł sukcesu), ani nie ma nic konstruktywnego do powiedzenia, to po co się wypowiada? No po co? Chyba tylko po to, żeby popsuć nerwy. Coś na zasadzie "kto chce...?" i odpowiadają te osoby, które nie chcą... No ratunku...
Z kolei 1/4 to wypowiedzi w stylu "Trzeba było karmić mm, tak to sama jest sobie winna, więc niech cierpi", albo "Ja świadomie karmię mm i odkładam dziecko do łóżeczka od urodzenia i nie mam tego problemu".
No matko i córko...!!! Nie wiem czy śmiać się czy płakać. Czy może wrzucić wszystkie te kobiety które tak się wypowiedziały do rakiety i wystrzelić w kosmos... Tamtej nocy nie mogłam dalej czytać tych komentarzy, bo ze zdenerwowania bym nie zasnęła...
Świadome karmienie mm pominę, bo to dla mnie bardzo drażliwy temat. Ja tego nie popieram i tyle w temacie.
A odkładanie do łóżeczka od urodzenia? Jako że wydaje mi się, że jestem zwolenniczką łóżka rodzinnego nie popieram, ale też nie ganiam nikogo za to że jego dziecko śpi w łóżeczku. Rozumiem, że tak jest łatwiej, rozumiem że niektórzy muszą wracać do pracy i wizja łóżka rodzinnego ich odpycha. Staram się zrozumieć wszystko. Wybór indywidualny.
Moim skromnym zdaniem łóżko rodzinne sprawia, że dziecko ma większe poczucie bezpieczeństwo (podobno ma to także wpływ na późniejsze poczucie własnej wartości), zaciska więzi rodzinne, wpływa pozytywnie na psychikę zarówno matki jak i dziecka. Z jednej strony daje to możliwość dłuższego wypoczynku, bo dziecko chętniej i dłużej śpi przy mamie, z drugiej zaś strony wypoczynek ten może nie być wygodny z obawy i ciągłego napięcia że możemy przygnieść dziecko. Ale uważam że osoba o rozwiniętym instynkcie i intuicji, czy jak to tam nazwać potrafi sama ocenić czy jest w stanie bezpiecznie spać z dzieckiem. Ja byłam pewna, że nie skrzywdzę Jarusia. Ale główne skrzypce grało u Nas ulewanie i wielkie zmęczenie po szpitalu, oraz oczywiście chęć bliskości. Myślę że najlepszym rozwiązaniem jest spanie z dzieckiem np. do trzeciego miesiąca, następnie odkładanie do łóżeczka. I chyba tak też zrobię przy drugim dziecku.... Ale wiem, że życie i tak może zweryfikować moje plany...
Dopiero 1/4 wypowiedzi to prawdziwe, konstruktywne, wnoszące coś do tematu wypowiedzi z radami.

I tak... czytając, obserwując i słuchając...
Doszłam do pewnego ważnego wniosku.

Nie można oceniać ludzi z góry.
Nie można patrzeć na kogoś z pogardą, bo np.
nie karmi piersią, bo jego dziecko nie śpi w łóżeczku, albo bo pociecha zasypia przy piersi...
Każda mama ma swoją historię.
Każda w inny sposób weszła na drogę zwaną macierzyństwem.
U jednej droga była łatwa, u innej kręta i wyboista...

Zanim wyda się na kogoś wyrok, zanim oceni się drugą osobę, lub zmierzy ją wzrokiem od stóp do głów NAJPIERW należy dokładnie wysłuchać jej historii, no i oczywiście spojrzeć na siebie i zadać sobie pytanie - "czy ja czasem nie popełniam podobnych, lub nawet gorszych błędów?". Ale nawet gdy wysłuchamy historii do końca miejmy świadomość tego, że nadal nie wiemy (chyba że jesteście mega empatyczni - jak ja...) co w danym momencie czuła druga osoba, co nią kierowało, jakie miałam wcześniejsze przeżycia itd. Z resztą pamięć ludzka jest zawodna, szczegóły nam się z czasem zacierają, także opowieść może nie być kompletna.

I nie chodzi tu koniecznie o mnie.
Ale napiszę na własnym przykładzie, bo tak będzie najłatwiej.

Trafiłam do szpitala dwa dni przed planowanym terminem porodu w celu zakończenia ciąży przed czasem (lub dokładnie o czasie - w terminie z usg), ponieważ miałam niedoczynność tarczycy, cukrzycę oraz nadciśnienie, niestety.
Przed wywoływaniem nie spałam - z nerwów: "co to będzie?", "Jak będą wywoływać?", "Czy podadzą oksytocynę i czy na prawdę będzie bardzo bolało?"...
Dnia 29.11.2013 r założono mi "balonik" i miałam czekać co będzie (nikt się chyba nie spodziewał efektów). Traf chciał, że wieczorem "ruszyło", akurat podczas odwiedzin męża i trafiliśmy na porodówkę.
Poród był mega bolesny, oksytocyna działała, momentami traciłam świadomość, miałam chwilę pt "nie dotykaj mnie", ale to wszystko nie trwało długo, bo tylko coś ok 3,5 godziny. Podobno krótko.
Później sam poród to tylko kwestia 8 minut. Trzy pchnięcia i już - "lajtowo".
Tak też o godz 00:43 pojawił się On. Najwspanialsze, najdoskonalesze dzieło mojego życia!!!! Kochałam!!! Kochałam go od razu całą sobą!!! On płakał, bo wyszedł na ten zimny, dziwny świat, a ja płakałam ze szczęścia...! Na chwilę cały świat przestał istnieć. Byłam tylko ja i On. Cudowna, kochana, słodka istota która powstała ze mnie i z największej miłości mojego życia - M. No...tego nie da się opisać!!!...
Po porodzie przystawiłam Jarusia do piersi prawie od razu. Ssał ładnie, tylko ja leżałam w niewygodnej pozycji. Położna pomogła. Bo na szczęście miałam załatwianą położną. Cudna babka! Niestety w sali poporodowej byłam już zdana tylko na siebie... Było bardzo ciężko. Sutki bolały, mleka nie było od razu tak dużo, a pielęgniarki - zależy od zmiany... przeważnie trafiałam na te nadęte (przepraszam za wyrażenie) suki.... Teściowa pomagała, ale była tylko na chwilę. Myślę że gdybym nie była tak uparta, bo nie dałabym rady. Ale ja nie odpuszczałam!
Po porodzie śmigałam jak mały samolocik. Lekkie porody i szybkie dochodzenie do siebie mam chyba we krwi - po babci. Za to psychicznie byłam zmasakrowana przez szpital i to co się wokół mnie działo... Ta cała zła część personelu która wydawało mi się że miała dwa razy częściej zmiany, ciężkie początki karmienia piersią i wszystko co działo się dalej... no i zmęczenie... niewyobrażalne (czyli jednak da radę wytrzymać 9 dni i nocy praktycznie bez snu...).
Na początku nie spałam ze szczęścia i z nadmiaru emocji. Z resztą jak tu spać, skoro Mąż pojechał jakoś po 4, później rozmawiałam z koleżanką z sali (która urodziła chwilę po mnie), a o 6 już obchód, później mierzenie temperatury, badania, śniadanie, obiad, "Ma Pani talerze?"... i cały ten szpitalny chaos. Chaos który każdego dnia nie dawał mi spać. Co chwilę coś. I jakoś dziwnie, zawsze wychodziło, że gdy Jaruś wyglądał jakby miał trochę dłużej spać i już miałam się kłaść razem z nim, to właśnie wtedy ktoś przychodził, ktoś coś chciał... A już najczęściej brano wtedy dzieci do badań i nawet Jaruś wtedy nie mógł pospać :(
Naszych dwóch pierwszych dób razem nie pamiętam za dobrze. Walczyłam o laktację, ciągle przystawiałam Jarusia do piersi, dodatkowo przystawiałam laktator, piłam herbatki laktacyjne i starałam się nie zapominać o posiłkach. Tylko raz podałam mm, gdy laktacja się jeszcze nie rozkręciła. Jaruś dostał wtedy takiej kolki, że płakał on i płakałam ja... Pielęgniarki podały mu czopek, który nie do końca pomógł. Także chodziłam po pokoju z Jarusiem na rękach, śpiewałam "Aaaa kotki dwa" (później już tylko nuciłam, bo nie miałam siły), a po policzkach spływały mi łzy, bo moje dziecko cierpiało. Teraz, pisząc to - też mam łzy w oczach. Od razu...
Przewijać i przebierać nauczyłam się sama, bo musiałam. Po prostu po badaniach przywieźli mi w tym śmiesznym łóżeczku na kółkach rozebrane dziecko z pieluszką pełną po brzegi...
Bodajże w trzeciej dobie wykryto żółtaczkę. Nie wypuścili Nas do domu, ale dali nadzieję, że może za dwa dni, jak Jaruś się trochę ponaświetla wyjdziemy. I tak ciągle ta nadzieja, a później TRACH - nie wychodzimy, nie wychodzimy...
Wieść o żółtaczce przyszła nagle, nikt nic nie wyjaśnił, nikt nic nie powiedział, tylko przywieźli lampę do naszej sali, dali kilka krótkich instrukcji jak naświetlać - że nago, "tu założy Pani synkowi okularki" i że Synek ma non stop leżeć pod lampą, wyjmować tylko na karmienie i przewijanie. A może wyjaśnili, tylko ja byłam pół przytomna ze zmęczenia?
Ale Leluś nie chciał leżeć pod lampą. Ciągle płakał. A ja brałam go, uspokajałam, przystawiałam do piersi bo myślałam że jest głodny, przewijałam gdy tego potrzebował i znów odkładałam, a on po 3 minutach znów płakał. Więc znów brałam go do siebie. I tak w kółko. Pielęgniarki nalegały żeby podać mleko modyfikowane, bo dziecko głodne dlatego płacze. A ja wiedziałam, że Synu się najada, wiedziałam że mam mleko, widziałam też że Jaruś obficie ulewa, więc byłam pewna - głodny nie był. Po prostu nie lubił leżeć w łóżeczku pod lampą - nago i w głupich okularkach, z daleka od mamy. Lampa stara, bez inkubatorka, także trzeba było dogrzać salę. Starym grzejnikiem of course. Czyli mieliśmy w sali saunę. Wszystkim naookoło to przeszkadzało, ale nie mnie. Jaruś musiał mieć ciepło bo leżał nagusieńki i tyle.
Łóżeczko i lampę zamontowano z daleka od mojego łóżka, także siedziałam na krześle i czuwałam. To były już kolejne nieprzespane dni i noce... W końcu przesunęłam łóżeczko z lampą obok mojego łóżka. Nadal nie mogłam spać, bo Jaruś spał maksymalnie 15 minut, więc bałam się, że jak zasnę to się nie obudzę gdy będzie płakał (moja koleżanka z pokoju tak miała - ja ją budziłam).
Nadal nie chciał leżeć pod lampą. Płakał. Dużo i głośno. Raz od sprzątaczki usłyszałam bardzo nie miłe słowa coś w stylu "a to wyrodna mama - nie nosi dziecka gdy ono tak płacze". Nie miałam siły pyskować. Odpyskował mąż mojej "współlokatorki". Bo w końcu nosiłam go, non stop go nosiłam. Prawie w ogóle nie leżał pod lampą. Byłam wykończona, totalnie.
Walczyłam i kombinowałam żeby tylko Jaruś się naświetlał, żebyśmy w końcu wyszli z tego piekła. Przestawiłam lampę nad moje łóżko, położyłam nagiego Jarusia na sobie, a sama leżałam w okularach przeciwsłonecznych. Niestety łóżko było parę cm niżej od łóżeczka dziecięcego więc pan doktor uznał, że moc naświetlania będzie wtedy mniejsza. Wróciliśmy do punktu wyjścia...
W końcu już sama nie wiem po ilu dniach walki z naświetlaniem zabrano Jarusia na wyższe piętro, na oddział neonatologii gdzie były mocniejsze lampy oraz nadzór pielęgniarek (które dopiero wtedy przyznały że dziecko nie jest głodne). Było to dla mnie ciężkie, ale wiedziałam że to dla dobra Synka. Kursowałam góra-dół, żeby być przy Jarusiu, karmić go, a jednocześnie żeby być "u siebie"podczas obchodu swojego i synowego, żeby odciągnąć dodatkowy pokarm dla Jarusia (bo jadł co 1,5 godz, a nie co 3), oraz czasem na posiłku, żeby nie stracić pokarmu. Na badania pielęgniarki łapały mnie w biegu, na korytarzu, dosłownie. Nadal nie spałam...
Dochodziły do tego ciągłe nadzieje, że może bilirubina spadła i przy następnym badaniu nas wypiszą.
Wyszliśmy dopiero jakoś po dziewiątej dobie spędzonej w szpitalu. Nadal z wysoką bilirubiną, ale na tyle niską, że lekarz polecił wypis na żądanie.

A w domu? Na początku ciężko, bo nowa rzeczywistość, a człowiek już się przyzwyczaił do szpitalnego życia. Ale za to było trochę więcej snu...
Z tym że koszmar z żółtaczką się nie skończył więc robiliśmy dużo badań, później trzy razy byliśmy na izbie przyjęć, raz zostaliśmy przyjęci - kolejny szpital, kolejny koszmar, kolejne badania, znów czekanie, znów nerwy.... Na szczęście dzięki mojemu uporowi nie leżeliśmy w szpitalu, byliśmy na przepustce - jeździliśmy dwa razy dziennie na antybiotyk. W sumie w ruch poszły cztery antybiotyki. Infekcja niby przeszła. Bilirubina w końcu spadała.
Ale po jakimś czasie infekcja znów się pojawiła. Właściwie to na przemian pojawiała się i znikała.  W sumie nie infekcja co złe wyniki badań!!!
Wzięłam mądrego lekarza na wizytę domową. I co? Infekcji już dawno nie było, trzy razy bez sensu był podany antybiotyk, bo po prostu przez stulejkę był zakłamany wynik posiewu.
Dodatkowo w domu Jaruś nadal bardzo intensywnie ulewał, także z obawy przed tym, że mógłby się zadławić, oraz z konieczności wypoczynku (nie tylko mojego wypoczynku, bo po szpitalu Jaruś też był wykończony) synek spał ze mną. No i już ze szpitala wyniósł nawyk zasypiania przy piersi. Był tak przemęczony płaczem pod lampą, że zasypiał przy cycu, później był głodny więc płakał, a jak już na prawdę zasnął, to budził się bo pod lampą mu nie pasowało...
Także zasypiał przy piersi, więc brałam go na ręce i kładłam się z nim na mojej klatce piersiowej, czasem tylko, gdy byłam pewna że odbił i nie uleje odkładałam go obok siebie. Ale przez pierwsze trzy miesiące najczęściej spał na mojej klatce piersiowej. Gdy chciał odbić i się wiercił brałam go do pionu, a gdy odbijał (i często ulał) kładliśmy się dalej spać. Baj de łej - nie wiem jak opanowałam sztukę zasypiania na plecach skoro całe życie sypiałam na boku i nie było mowy o spaniu na wznak. No ale dla dziecka zrobi się wszystko!
Intensywne ulewanie trwało do 6 czy nawet 7 miesiąca. Także Jaruś nie umie już spać inaczej jak tylko ze mną, w naszym łóżku, najchętniej przy piersi. W sumie taka kolej rzeczy mi odpowiada, w końcu ja mama kwoka jestem. Czasem oczywiście to było męczące, gdy budziłam się skostniała, albo gdy chciałam wyjść np. porozmawiać przez telefon, albo cokolwiek innego, a On macał kołdrę, a gdy mnie nie znalazł, to płakał przeraźliwie. Ale to mi na prawdę nie przeszkadza aż tak. Na minus działa jedynie to, że boję się że spadnie z łóżka, ale wystarczyło małe przemeblowanie i problem jest rozwiązany. Czy nie tęsknie do wolności i swobody? Nie! Zamierzam cieszyć się widokiem śpiącego synka tuż obok mnie, bo wiem, że te chwile szybko miną i już niestety nie wrócą...
Zmieniłabym tylko to, że zasypia przy piersi. Powinien umieć sam zasypiać, uspokajać się sam. Niestety wyszło jak wyszło, czasu nie cofnę. "Gdybym wtedy (jeszcze w szpitalu) wiedziała to co teraz wiem..." - no ale nie wiedziałam...

A karmienie piersią? To chyba jedyne co mi się w 100% udało. Co prawda kosztowało mnie to dużo wysiłku, bólu i determinacji, ale dałam radę. Nie obyło się bez bólu sutków na początku karmienia, pęknięcia sutka jeszcze w szpitalu podczas nocnego odciągania, zatoru w wyniku pękniętego sutka, oraz przykrych wspomnień ze szpitala związanych z prośbą o pomoc w przystawieniu Synka do piersi...
Ale wygrałam!
I bardzo to pokochałam!!! Ten widok otwartego dziubka czekającego na cyca. Te oczka zmrużone z rozkoszy picia mleczka. To spojrzenie prosto w mamine oczy. To ciamkanie i mlaskanie. To szukanie cycusia. Łapanie i wkładanie piersi do swojej buzi........
Także nic dziwnego że na pytanie "ile zamierzasz karmić?" nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć. To nie jest coś, co mogę zaplanować "1 stycznia odstawiam i koniec". Jaruś musi być na to gotowy, ale co ważniejsze - ja muszę być na to gotowa. Bo coraz bardziej zauważam, że to ze mną, z moją gotowością może być problem....
Nic też dziwnego, że źle reaguję na dogryzki w stylu "Ale 7 lat nie zamierzasz karmić?", albo "Ale nie zamierzasz karmić tak długo jak ta z Gry o Tron?". NIE, raczej nie. Ale też nie po to walczyłam o laktację aby pokarmić tylko pół roku i porzucić to np. na rzecz drobnych (w moim mniemaniu) przyjemnościi wygody.

Także.. tak to mniej więcej było u Nas.

A jakie są Wasze po porodowe historie???