niedziela, 8 grudnia 2013

Szpitalny koszmar





Nasz szpitalny koszmar dotyczył żółtaczki, naświetlania i przeklętych okularków do fototerapii.Częścią koszmaru był także brak pomocy ze strony personelu szpitala, głupie komentarze, fatalne podejście, na prawdę niewielka ilość przychylnych i pomocnych osób, oraz fakt że całymi dniami siedziałam sama, bo mąż musiał nadal pracować - był u nas tylko wieczorami, lub nawet w ogóle (bo pogoda nie sprzyjała przyjazdowi do oddalonego szpitala)...

Co do fototerapii: Maluch w ogóle nie chciał leżeć pod lampą i nie ma mu się co dziwić: nago, w okularkach, zupełnie inaczej niż u mamy w brzuchu. Po chwili pod lampą rozlegał się wrzask (ma donośny głos). A musiał leżeć. I to jak najdłużej.
Pierwsza noc "w lampie" była najgorsza. Lampę, grzejnik i łóżeczko postawiono z dala od mojego łóżka uznając że promieniowanie nie będzie dla mnie korzystne, że muszę pamiętać że "to nie jest lampka nocna". Także... w ogóle nie spałam, siedziałam na krześle obok łóżeczka - czuwałam, non stop nosiłam Jarusia na rękach żeby się uspokoił, odkładałam pod lampę i znów był płacz, więc nosiłam, karmiłam, usypiałam, kładłam pod lampę, a po chwili wszystko od nowa... Nie wiem ile się męczyłam na własną rękę, bo dni mi się zlewały. W międzyczasie przeszliśmy też pierwszą kolkę...
Codziennie mówiono mi, że może na następny dzień wyjdziemy jeżeli wynik bilirubiny będzie dobry, ale że nikt nic nie obiecuje. Robiłam sobie nadzieję, rodzina też się nakręcała że wyjdziemy, po czym przychodziły wyniki badań i cała nadzieja ulatywała. Ryczałam jak bóbr. A na myśl o kolejnym dniu walki z lampą i o cierpieniu mojego Synka przechodziły mnie dreszcze.

 
 (do tej pory chce mi się płakać jak widzę to zdjęcie...)

Walka z fototerapią ciągnęła się w nieskończoność. A ja szukałam sposobów na to, aby Malec jak najdłużej się naświetlał. Próbowałam wszystkiego... Kładłam go na boku, na wznak, na brzuszku - nic. Położne zdecydowały że należy podać czopek na uspokojenie. Przeraziłam się. Ale teściowa mnie uspokoiła, że to nic takiego, że Juniorek się uspokoi, że to żaden straszny środek. Zgodziłam się. Nie pomogło. Nadal był wrzask. W końcu wzięłam od teściowej okulary przeciwsłoneczne, przeniosłam łóżeczko i aparaturę obok swojego łóżka i znów czuwałam - głaskałam, trzymałam za rączkę, wspierałam. Jaruś nadal nienawidził lampy, ale było troszkę lepiej. Niestety wyniki badań nadal nie były dobre.
W końcu wpadłam na pomysł, aby skierować lampę na swoje łóżko i leżeć pod lampą razem z Małym. Trochę pomogło. Ale nadal nie było idealnie. Okularki uciskały, ciągle spadały, oczka były już zaropiałe, a Maluch był wykończony. No i lekarz stwierdził że mój pomysł z lampą nad łóżkiem nie jest dobry ponieważ przez to Mały jest oddalony od lampy, różnica między łóżkiem, a łóżeczkiem była niewielka 10-20 cm, ale nawet taka różnica mogła zmniejszyć efektywność naświetlania.
Czyli wróciłam do punktu wyjścia.

(wspólnie pod lampą)

W końcu Jaruś trafił na inne piętro niż ja - pod opiekę pielęgniarek, na silniejsze lampy. Sytuacja była dla mnie na tyle ciężka, że znów zanosiłam się płaczem. Miałam zostać bez Małego, miałam go oddać w obce ręce. Niestety musiałam na to pozwolić. Zacisnęłam zęby, uspokoiłam się i uznałam że to dla Jego dobra, że może dzięki temu szybciej wyjdziemy ze szpitala. Chodziłam co chwilę do Małego karmić piersią lub po prostu przy nim posiedzieć. Donosiłam także dodatkowo odciągnięty pokarm w razie jakby pod moją nieobecność był głodny (po mleku modyfikowanym ma wzdęcia). Biegałam z góry na dół: na dół odciągnąć pokarm, na obchód, oraz wcisnąć w siebie coś do jedzenia, żeby nie stracić mleka. I za chwilę leciałam na górę karmić piersią i siedzieć na niewygodnym krześle przy łóżeczku Małego.
Byłam wrakiem człowieka. Zombie. Załamana psychicznie, wymęczona fizycznie. Nie spałam prawie w ogóle. Pierwszej nocy po porodzie - wiadomo z emocji. Później nie spałam bo czuwałam, bałam się że jak zasnę to się nie obudzę gdy Maluch zapłacze (to chyba normalne, każda mama na początku ma takie obawy). Następnie nie spałam przez naświetlanie. A gdy już nawet mogłam się położyć to i tak nie było mi dane spać, bo co chwilę ktoś robił wejście smoka (wchodził z impetem do sali) i było albo mierzenie ciśnienia, albo pomiar temperatury, albo obchód, albo zabieranie dziecka na badanie (dopiero co uśpionego zazwyczaj), albo sprzątaczka, albo śniadanie obiad lub kolacja, albo ktoś zapytać czy mam talerze...

Pewnego dnia podczas gdy Mały był naświetlany na wyższym piętrze na prawdę puściły mi nerwy. Po prostu czułam, że pielęgniarkom jest nie na rękę to, że tak się kręcę. Między 24, a 6 rano miałam w ogóle nie przychodzić. No tak - w końcu aby wejść na oddział neonatologiczny na którym leżał Mały musiałam dzwonić domofonem. Odzyskałam troszkę sił psychicznych po tym jak późnym wieczorem wezwano mnie do karmienia piersią i mogłam poprzytulać swojego Synka.



Parę razy dostałam Juniorka na noc na tzw. "próbę fizjologiczną". Od 24 do ok 5 rano bez lampy, aby sprawdzić jak organizm Synka zareaguje na odstawienie lampy, co stanie się z bilirubiną i jak będzie wyglądało ciałko. Były takie może dwie noce. Jaruś zmieniał się wtedy w zupełnie inne dziecko. Spał grzecznie, czasem miał parę minut aktywności podczas których rozglądał się i patrzył na mnie swoimi wspaniałymi oczkami (w końcu nie miał na sobie okularków). Budził się co trzy godzinki na jedzenie. Był na prawdę grzeczny. Niestety sielanka szybko się kończyła - rano zabierano Małego na badanie, a na obchodzie okazywało się że poziom bilirubiny nadal jest wysoki i czeka nas kolejny dzień z lampą.


Podczas całej akcji z naświetlaniem wiele razy usłyszałam że dziecko jest głodne, że głodzę dziecko, podczas gdy Mały non stop wisiał przy cycu (przez co mój prawy sutek jest w fatalnym stanie, a kręgosłup daje o sobie znać tak jak nigdy wcześniej). Miałam mleko, miałam też pewność że się najada. Po prostu nie lubił naświetlania. Nikt mi nie wierzył. Dopiero po pobycie na wyższym piętrze, pod opieką pielęgniarek lekarz przekazał mi, że miałam rację, że pielęgniarki przyznały że Maluch jest ciężkim przypadkiem i że nie wynika to z niedojadania.

Podczas pierwszych wspólnych dni nikt mi nie pomagał, nikt nic nie pokazał. Po prostu po badaniach dostałam rozebrane i (przepraszam za wyrażenie) osrane po pachy dziecko i tyle. Radź se sama. Także sama nauczyłam się go przewijać, pielęgnować i przebierać.  Bo musiałam.
Któregoś razu podczas mojej walki z naświetlaniem, gdy byłam totalnie wymęczona psychicznie do pieca dołożyła sprzątaczka. Mały wtedy płakał pod lampą, a ja szukałam smocza (tak, mój plan niepodawania smoczka legł w gruzach). Szurnięta sprzątaczka powiedziała coś w stylu "Jaka wyrodna matka, nie chce nosić dziecka" i coś jeszcze w tym stylu ale nie pamiętam. Nie miałam siły się bronić. Chwilę wcześniej ryczałam, bo dostałam wynik bilirubiny, także zwyczajnie w świecie nie miałam siły pyskować, a powinnam powiedzieć coś w stylu "Pani w du*ie była, gó**o widziała i gó**o wie, także proszę siedzieć cicho" lub chociaż "proszę zachować komentarz dla siebie". W mojej obronie stanął mąż 'współlokatorki' mówiąc że przecież non stop Małego noszę więc proszę się nie wypowiadać.
Co do karmienia piersią - także nie miałam pomocy. Któregoś razu Synuś rozkrzyczał się nad cycem, nie mogłam go dobrze przystawić, nie dało się go uspokoić. Pierwszy i ostatni raz zadzwoniłam po pielęgniarkę. Poprosiłam o pomoc. Dostałam ochrzan "Czemu Pani tak opatula to dziecko?". A przecież wszędzie mówiono że noworodek lubi być opatulony. Nie wiedziałam że do karmienia woli jednak mieć swoje rączki wolne. Bo i skąd miałam to wiedzieć?! Babsztyl dodał też, że muszę mówić do dziecka i coś tam coś tam (dalej już nie słuchałam). Z tym że skąd wniosek że nie rozmawiam do dziecka? W końcu pierwszy raz do mnie przyszła, pierwszy raz widziała mnie na oczy. W każdym razie uznałam że za wszelką cenę będę miła, także podziękowałam za pomoc i dodałam że "No widzi pani, czasem najprostsze rady są najcenniejsze". Nawet to jej nie skruszyło. Wyszła naburmuszona. Koleżanka z sali zrobiła wielkie oczy na to wszystko. Razem z jej mężem śmieliśmy się że jak następnym razem nacisnę guzik to zostanę porażona prądem albo katapultowana. Po prostu chyba przeszkodziłam Babsztylowi w wypijaniu kawki. Ale uznałam że to nic. Może miała gorszy dzień, może to tylko jeden wredny babsztyl z całego wspaniałego personelu...
Niestety się myliłam. Mocno się myliłam. "Babsztylów" było więcej, znacznie więcej...
Karmienie piersią się udało dzięki nieocenionej pomocy mojej teściowej, która naprawdę spisała się na medal.

Muszę napisać że w tym całym piekle zdarzyła się jedna pozytywna rzecz - Jaruś trafił na wspaniałego lekarza prowadzącego. Na początku dr. E nie wywarł na mnie dobrego wrażenia - po prostu badanie było dla mnie wielkim szokiem. Dopiero później zrozumiałam że po prostu robi wszystko szybko, sprawnie, nie może sobie pozwolić na godzinne badanie jednego dziecka i cackanie się z każdym guziczkiem i zapięciem.
Po jakimś czasie dr.E stał się naszym wielkim sprzymierzeńcem. Podszedł do naszego przypadku bardzo indywidualnie. Szukał najlepszego rozwiązania, wszystko tłumaczył, aż w końcu przychodził do nas nawet po swoim dyżurze.

Cała historia ze szpitalem skończyła się tak, że poprosiłam o wypis na żądanie. Bilirubina spadła. Niestety na obchodzie była wtedy pani doktor wredna Wydra (jak ją nazwałam), która nie znała historii Małego z naświetlaniem, nie obchodziło jej nic więcej niż leciutko podwyższony wynik dlatego nie chciała nas wypuścić. Dr. E przyszedł wtedy do mnie przed obchodem, prywatnie z miną której nie lubię. Chodziło o to, że gdyby on miał obchód, to by nas puścił, a tak musieliśmy zostać w szpitalu i on nie miał na to wpływu, bo decyzja należała do Wydry - starszej wrednej baby na którą dr E nie miał wpływu. Dr E delikatnie zasugerował wypis na żądanie. W końcu już bardzo długo męczyliśmy się z fototerapią, a bilirubina była już na o wiele niższym poziomie niż na początku. Dr. wyjaśnił mi także że Wydra mnie nie puści, bo jej nie obchodzi cała sprawa, tylko lekko zawyżony wynik, a jako że lekarze to poniekąd cykory... Na odchodne dałam panu doktorowi mały prezent. Stwierdził że nie przyjmie, bo miał go dostać dopiero gdy przyniesie dobrą nowinę (śmieliśmy się, że wtedy wymienimy się prezentami na mikołajki), a przecież przynosi kiepską wiadomość. Wtedy uznałam że prezent mu się należy i już, bo przynajmniej Mały miał najlepszego lekarza jakiego mógł. Zawstydził się i przyjął prezent.
Po konsultacji z mężem i teściową wzięłam wypis na żądanie. Dlaczego?

 (Pakowanie się i szykowanie do wyjścia ze szpitala)

Po pierwsze dlatego, że wynik na prawdę był już dobry, w innych szpitalach wypuszczają do domu z wyższymi wynikami.
Po drugie badanie moczu, wątroby, krwi i inne badania wyszły dobrze, także była to żółtaczka fizjologiczna, a nie w wyniku infekcji lub nieprawidłowości wątroby.
Po trzecie zarówno ja, jak i Maluch byliśmy już w kiepskim stanie. Ja byłam psychiczną miazgą, no i chodzącym zombie, a Mały był zmęczony, miał zaniedbany przez położne pępek, oraz suchą skórę od naświetlania.
Po czwarte Jaruś ma dobrego lekarza pediatrę - szefową teściowej, także możemy kontrolować żółtaczkę w warunkach domowych. W tym tygodniu przyjedzie do nas laborantka i lekarz.
Po piąte ze szpitala by nas nie wypuścili aż do poniedziałku lub wtorku. Dr E zlecił badanie które nie zostało wykonane przez zaniedbanie jakiegoś lekarza, następne można było wykonać dopiero w poniedziałek, a nie było ono konieczne. Dr E zlecił je na prawdę na wszelki, wszelki wypadek, a gdy nie zostało wykonane, to stwierdził że może i dobrze, bo na prawdę nie sądzi by coś miało w nim wyjść. Zlecił badanie bo mógł i tyle. Stety albo niestety ten szpital słynie z wymyślania miliona badań. Niby dobrze, ale tylko gdy ma to jakiś sens i przesłanki ku temu.

Zastanawiałam się czy dobrze robię. W końcu jakby nie patrzeć Mały nadal ma żółtaczkę. W razie problemów do szpitala przyjmą tylko Małego - ja będę musiała dojeżdżać... Walczyłam z myślami, ale teściowa stwierdziła, że bierze odpowiedzialność na siebie, że zadba o to, aby wnuk miał dobrą opiekę lekarską w domu. Ale tak na prawdę do wyjścia najbardziej przekonywało mnie to, że dr E sam podsunął mi ten pomysł, a na prawdę mu ufam.

Tak też od wczoraj jesteśmy w domu. Na początku było mi na prawdę dziwnie. Po 11 dniach w szpitalu można powiedzieć że przywykłam do szpitalnych warunków. Zapomniałam jak wygląda świat zewnętrzny, jak wygląda dom. Musiałam się przestawić na tryb domowy. W sumie nadal się przestawiam...
Jest dobrze. Swoje łóżko, Mały spokojny, ja spokojna, trochę nawet pospałam, nikt nie robi wejścia smoka, w końcu mam męża przy sobie...

Staram się zapomnieć o tym piekle które przeszliśmy. Staram się zostawić za sobą ten cały koszmar. Nie jest łatwo, ale kiedyś się uda. A ten wpis na pewno mi w tym pomoże...

PS. Na prawdę nikomu nie życzę takich przeżyć. Nikomu.

19 komentarzy:

  1. Pamiętam jak my mieliśmy wychodzić ze szpitala, mnie już puszczali do domu, zostały dzieci do badania, lekarz stwierdził, że młody jest za żółty i prawdopodobnie nie wyjdzie.. myślałam, że się rozryczę.. na szczęście po badaniu okazało się, że jest ok i puścili nas do domu. byłam w szpitalu 4 dni , a mimo wszystko wizja kolejnego dnia wpędzała mnie w depresję, więc nie dziwię się, że puściły Ci nerwy.
    U mnie położne też nie robiły kompletnie nic przy dzieciach, jedna suka mnie tylko wkurzyła, jak mi młody płakał pół nocy , bo przecież jaśnie pani się obudziła i problem miała;/

    Najważniejsze, że macie już spokój w domowym zaciszu i pomoc kompetentnej teściowej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Paulina, w jakim szpitalu i gdzie rodziłaś? ( jeśli to nie tajemnica)

      Usuń
    2. W szpitalu w Policach. Jeśli chodzi o poród - SUPER, ale połóg... koszmar!!!

      Usuń
    3. nie dziwię się i tak jesteś silna, ja bym się całkiem rozsypała w takiej sytuacji.

      P.S Szkoda, że mieszkacie tak daleko

      Usuń
  2. Szczerze współczuję. Teraz będzie już tylko lepiej :)
    Jeśli chodzi o opiekę czy pomoc u mnie po porodzie ze strony personelu też była bardzo niewielka. Ja akurat nie miałam problemu przy karmieniu, ale dziewczyna obok tak i niestety musiała sobie radzić sama, strasznie się męczyła i ona i dziecko, ktoś w końcu do niej przyszedł, ale i tak pomoc nie była wystarczająca.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety pomoc w szpitalu wygląda zazwyczaj tak, że ktoś Cię po prostu zbeszta, z wyższością pokaże co i jak, zachowa się tak żebyś pomyślała o sobie że jesteś kiepską matką... Masakra.

      Usuń
  3. Teraz już rozumiem czemu tak długo nie było żadnej wiadomości, nie chciałam źle myśleć ale miałam w głowie myśli, że nie jest chyba najlepiej!
    Bardzo Ci współczuję tego koszmaru, przeczytałam to wszystko i mam nadzieję, że NIGDY więcej Ciebie to nie spotka.
    Wszystko na szczęście dobrze się skończyło, ale co przeżyłaś to Twoje.

    Gratuluję mimo to Synka, będziesz/jesteś cudowną Mamą ;*

    http://rodzice-plus-dziecko.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety wszystko się jeszcze nie skończyło, bo żółtaczka nadal jest, czekamy na badanie i wizytę w piątek. Cały czas się zastanawiam czy dobrze zrobiłam, że dałam się przekonać teściowej i wyszłam ze szpitala... Chciałabym mieć to wszystko już za sobą, tak ostatecznie...

      Usuń
  4. No to się namęczyłaś kochana. Współczuję Ci, ale wierzę, że z małym będzie już tylko lepiej ;) Trzymam za was kochana kciuki.

    OdpowiedzUsuń
  5. Gratuluję narodzin synka!

    Po porodzie rządzą nami hormony, na pewno w domu będzie wam lepiej. Odpoczniesz sobie, będziesz czuć się swobodnie.

    OdpowiedzUsuń
  6. bardzo Ci współczuję. Mi lekarze zaproponowali wyjście na żądanie, bo wtedy biorę odpowiedzialność na siebie :/ Mi się ostatnio śnił pobyt w szpitalu. Nie tak łatwo to zapomnieć :/ Dużo zdrowia Wam życzę, Odpoczywajcie. Najlepsze przed Wami :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właśnie mąż leży ze śpiącym synkiem na jego piersi. Także masz rację... Najlepsze przed Nami :)

      Usuń
  7. Myślałam, że to ja trafilam na najgorszy szpital pod słońcem, ale widać się myliłam. A ta sprzątaczka? Co to miało być? Ale zupełnie rozumiem Twoje zachowanie w tej sytuacji. Też pewnie nie miałabym sily z nikim się kłócić. Szkoda tylko, że Jaruś musiałprzez to wszystko przechodzić i Ty z nim. Wiadomo dziecko nieszczęśliwe - matka nieszczęśliwa, matka nieszczęśliwa - dziecko nieszczęśliwe i tak w kółko...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jaruś na prawdę przeżył piekło. Dopiero teraz się tak na prawdę poznajemy siebie nawzajem. Dopiero teraz widzę jaki jest na prawdę.

      Usuń
  8. oj, bidulki, aleście mieli przejść. dobrze, że chociaż ten lekarz jeden porządny i konkretny - i zaangażowany, co ważniejsze. ale wiesz, tak myślę, że dzięki temu łatwiej Wam będzie znieść inne trudności, bo pokonaliście naprawdę dużo. i z każdym dniem, z każdym tygodniem, będzie łatwiej.

    bardzo dzielna jesteś. i naprawdę ogromne wyrazy uznania Ci się należą, że tak wiele zrobiłaś dla swojego Maluszka, będąc w tak paskudnym stanie psychicznym.

    OdpowiedzUsuń
  9. Nie wierzę, że kobiety mogą w taki sposób podchodzić do innych kobiet, świeżo upieczonych mam, które dopiero się uczą, w dodatku w takich okolicznościach jak Wasze. Szczerze współczuję. Nie wiem skąd biorą się tacy ludzie i znieczulica i jeszcze głupie komentarze. Dobrze, że jesteście już w domu :*

    OdpowiedzUsuń
  10. strasznie, strasznie współczuję. My też spędziliśmy w szpitalu nadprogramowe 3 dni z powodu żółtaczki, ale nie było tak tragicznie jak w Twoim przypadku. A ja i tak już wpadałam w depresję, pomimo, że miałam jednoosobową salę tylko dla siebie...Nie ma jak to w domu, w domu możesz zająć się maleństwem najlepiej jak to tylko możliwe :)

    OdpowiedzUsuń